Hush - E.K. Blair - Fragment powieści


Rozdział drugi

(Declan)
– Chryste Panie! – Lachlan wzdryga się, przestraszony, kiedy zatrzaskuję z hukiem podwójne drzwi do biblioteki, oddzielając nas od reszty domu.
Odwracając się do niego plecami, zaciskam mocno dłonie na klamkach w marnej próbie zapanowania nad kotłującymi się we mnie emocjami. Oblewam się zimnym potem, a moje kości zdają się klekotać ze wzburzenia. Lekko uchylam drzwi, po czym trzaskam nimi raz jeszcze, ze stęknięciem uderzając dłonią w stary mahoń.
– Co mogę zrobić? – pyta Lachlan z drugiego końca pokoju.
Szereg odpowiedzi wypełnia mi głowę i oplata szyję, zaciskając się na niej niczym stryczek. Nie jestem w stanie wydobyć z siebie słowa, pogrążony w myślach o Elizabeth, która śpi na górze, otumaniona lekami. Przed oczami migają mi obrazy – dokładne, wyraźne wspomnienia z zeszłej nocy: jej nagie, zakrwawione ciało, siniaki i rany między nogami pozostałe po tym, co zrobił jej ten skurwiel. Do gardła podchodzi mi żółć, którą z trudem udaje mi się przełknąć.
Chciałem po przebudzeniu zapewnić jej tyle spokoju, ile tylko mogłem, a zamiast tego patrzyłem, jak jej świat pogrąża się w jeszcze większym chaosie, jakby nie dość już przeszła. Obawiam się, że nie jest dostatecznie zrównoważona, żeby uporać się z tym nowym problemem.
– Declan.
Odwracam się do przyjaciela, wdzięczny, że został na noc i jest tu teraz, bo sam na pewno nie dałbym rady dojść do ładu ze swoimi rozgorączkowanymi myślami. Prędzej zacząłbym wybijać pięściami dziury w ścianach i zaślepiony gniewem zrównałbym dom z ziemią.
– Co u niej? – pyta.
– Śpi – odpowiadam ze ściśniętym gardłem. Podchodzę do kanapy i siadam, opierając głowę na zaciśniętych pięściach. Wyraźnie słychać mój niespokojny oddech. Elizabeth nie może tego zobaczyć. Musi wierzyć, że mam wszystko pod kontrolą, i że jest przy mnie całkowicie bezpieczna.
– A tak poza tym? – Lachlan domaga się bardziej wyczerpującej odpowiedzi.
Podnoszę wzrok, patrząc w jego pełne troski oczy, kiedy siada po przeciwnej stronie stolika.
– Nic dobrego.
Nie chcę zdradzać Lachlanowi zbyt wielu szczegółów, bo to sprawy między nią, mną i nikim innym.
– Słuchaj, to, co się stało zeszłej nocy… To, czego byłeś świadkiem… – zaczynam, ale on wchodzi mi w słowo.
– Nikt się o tym nie dowie.
– Oby. – W moim głosie słychać nutę niewypowiedzianej groźby. – Nigdy o tym nie wspominaj, nawet w rozmowie z nią, zrozumiano?
– Absolutnie. – Kiwa głową.
– Potrzebuję twojej pomocy. – Zmieniam temat.
– Co tylko zechcesz.
– Musisz kogoś dla mnie odnaleźć.
– Kogo?
– Nazywa się Steve Archer.
Lachlan rzuca mi zaciekawione spojrzenie.
– Skąd ja znam to nazwisko?
– To ojciec Elizabeth.
– Jej ojciec? – Dziwi się. – Nie żyje. Szukając jej matki, trafiłem na jego akt zgonu.
– No nie wiem. Oglądaliśmy na górze amerykańskie wiadomości i Elizabeth przysięga, że go zobaczyła.
– W telewizji? Niemożliwe.
– Upiera się, że to on.
– Declan, ona ma teraz kompletny mętlik w głowie. Widzi to, co chce zobaczyć – stwierdza. – Ten człowiek nie żyje.
Wzruszam ramionami, wzdychając ciężko.
– Puść to nagranie i porównaj.
Lachlan podchodzi do stojącego w kącie biurka, a ja ruszam za nim i podaję mu adres strony internetowej odpowiedniej stacji. Znajdujemy nagranie, odtwarzamy je, a kiedy widzę mężczyznę, przy którym Elizabeth kazała mi wcisnąć pauzę, zatrzymuję wideo na ujęciu jego twarzy.
– To ten.
Potrzebujemy kilku minut, żeby znaleźć archiwalny artykuł dotyczący aresztowania, ale w końcu Lachlan trafia na taki ze zdjęciem.
– Tutaj – mówię, wskazując na odnośnik. – Wejdź w ten link.
Jedno kliknięcie później wiem już, że Elizabeth nie ponosi wyobraźnia. Zdjęcie jest co prawda stare, ale nie pozostawia cienia wątpliwości, że to ta sama osoba.
– Jasny gwint – kwituje Lachlan, porównując obie fotografie.
– To on. Powiedz mi, że widzisz to samo, co ja.
– Widzę.
– Niech to szlag! – Przeczesując palcami włosy, podchodzę do okna, żałując, że w ogóle włączałem ten cholerny telewizor. – Nie mogę pozwolić, żeby znowu ktoś ją zranił.
– Wiem.
– Jezu. Przecież dopiero co dowiedziała się, że ta jej gówniana matka sprzedała ją jako niemowlę. A teraz to? Boję się, że to może być dla niej zbyt wiele.
– Powiedz mi, co mam zrobić?
Ona nie odpuści, zresztą nie mam prawa tego od niej oczekiwać. Ale muszę zachować przewagę i przez cały czas być o dwa kroki przed nią.
– Znajdź go. I wszystko, absolutnie wszystko, czego się dowiesz, ma najpierw trafić do mnie. Zrozumiano?
– Tak.
– Raz już zawaliłeś – wypominam mu. – Niech to się nie powtórzy.
Wstaje, podchodzi do mnie i zapewnia:
– Masz moje słowo. – Nie przestaję przeszywać go wzrokiem, bo stawka jest zbyt wysoka, aby ryzykować. Widząc moje wątpliwości, Lachlan kładzie mi dłoń na ramieniu, a następnie dodaje z naciskiem: – Mnie też na niej zależy.
– W takim razie nie spieprz tego.
Z krótkim skinieniem głowy ściska moje ramię, po czym odchodzi i wyciąga telefon.
– Chcę też dla niej ochrony! – wołam za nim. – Nie powinna ani na moment zostawać sama.
– Zaraz to zorganizuję.
– Sam się tym zajmiesz.
– Nie jestem ochroniarzem, McKinnon.
– Zgadza się. Kiedy przychodzi do słuchania poleceń, jesteś jak skończony patałach. Ale po wydarzeniach ostatniej nocy tylko tobie ufam na tyle, żeby powierzyć ci jej bezpieczeństwo pod moją nieobecność.
– Będę musiał załatwić kilka rzeczy w Edynburgu.
– Zajmij się tym dzisiaj – mówię. – Możesz się zatrzymać w domku koło groty.
– W domku? – Śmieje się. – Masz na myśli kwatery dla pokojówek?
– Właśnie tak, dupku – odpowiadam ze śmiechem. – A, jeszcze jedno – dodaję, zanim Lachlan zdąży wyjść z pokoju. Ponownie przybieram poważny wyraz twarzy. – Dziękuję.
– Żaden problem.
Jestem gotów zrobić wszystko, byle tylko ochronić Elizabeth, ale oboje mamy tyle na sumieniu, że nasze możliwości są ograniczone. Podczas naszej krótkiej znajomości zdążyliśmy zrobić tyle rzeczy, że z łatwością moglibyśmy wylądować w pudle. Pozostaje nam więc tylko Lachlan.
Idę do kuchni, podchodzę do zainstalowanego na ścianie monitora i zaczynam przeglądać obrazy z kamer. Zatrzymuję się na tym ukazującym bramę, patrząc, jak samochód Lachlana właśnie wyjeżdża na główną drogę. W tym momencie dzwoni moja komórka.
– McKinnon – odbieram.
– Dzień dobry, panie McKinnon. Tu Alexander Stanforth z firmy Stanforth&Partners. Jak się pan miewa?
– W porządku – odpowiadam. Alex to architekt, który będzie pracował przy mojej nowo nabytej londyńskiej nieruchomości.
– Przepraszam, że dzwonię na komórkę, ale był pan zainteresowany przyspieszeniem pierwszych spotkań, więc pomyślałem, że odezwę się bezpośrednio do pana, a nie do biura.
– Po to dałem ci ten numer, Alex.
– Dobrze. W takim razie chciałbym się umówić na spotkanie w celu omówienia zakresu projektu, harmonogramu prac i budżetu. Jest pan wolny w przyszłym tygodniu?
– Mogę być. Ustal termin i powiadom moje biuro, a ja się dostosuję.
– Świetnie. Omówię to z resztą zespołu i jeszcze dzisiaj skontaktuję się z biurem.
– Dzięki, Alex.
Rozłączam się, wyjmuję z zamrażarki torebkę z lodem i wchodzę na piętro, do Elizabeth, którą zastaję pogrążoną w głębokim śnie. Wchodzę do sypialni, po czym siadam obok niej na łóżku. Twarz ma opuchniętą, a wokół oka rozlewa się czarno-popielaty siniak. Wzdryga się, kiedy delikatnie przykładam lód do jej skóry.
– Przepraszam – szepczę, gdy otwiera oczy. – Jesteś cała spuchnięta.
Przez chwilę widzę jej wielkie, rozszerzone źrenice, ale zaraz powieki opadają z powrotem. Patrzę na nią, leżącą bez ruchu, wsłuchując się w jej cichy oddech.
– Często z nim tańczyłam – mruczy schrypniętym głosem.
– Z kim?
– Z tatą.
Nie odpowiadam, a ona zwija się w kłębek, kładąc mi głowę na kolanach.
– Najbardziej lubił Deana Martina – ciągnie sennym głosem, nie otwierając oczu. – „Volare”… Tak się nazywała ta piosenka. Zawsze śpiewał razem z nagraniem, a ja chichotałam, kiedy tekst był po włosku.
– Miał dobry głos? – pytam, przytrzymując zimny okład na jej twarzy.
– Hmm – odpowiada powoli, pogrążona w apatii. – Stawałam na jego stopach i przytrzymywałam się jego nóg, a on tańczył. – Milczy przez chwilę. Już myślę, że z powrotem zasnęła, ale wtedy zaczyna mrugać. Kiedy jej szkliste oczy napotykają moje, kwili: – Dlaczego mnie zostawił?
Nigdy w życiu w niczyim spojrzeniu nie widziałem tyle cierpienia i boli mnie, że muszę je oglądać akurat w jej oczach. Pragnie odpowiedzi, ale ja nie potrafię jej udzielić, choć bardzo bym chciał.
– Myślałam, że było mu ze mną dobrze.
Odkładam torebkę z lodem na stolik przy łóżku, odwracam się z powrotem do niej i ujmując jej twarz w dłonie, zapewniam:
– Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby poznać odpowiedzi na twoje pytania. Znajdziemy go.
– A co, jeśli on nie chce, żebym go znalazła?
– Nieważne czego on chce. Nie ma w tej kwestii nic do gadania.
To nie jest kobieta, którą znam. Stała się zupełnie inną osobą. Mogła mnie mamić i oszukiwać, ale zawsze miała w sobie hart ducha, którego nie da się udawać. Za fasadą kłamstw ta część niej była prawdziwa, ale teraz zagubiła się gdzieś w jej sponiewieranym ciele.
Zmieniając pozycję, wydaje z siebie zduszony, bolesny jęk.
– Może weźmiesz gorącą kąpiel?
– Po co? Zgnilizna pozostanie zgnilizną.
– Bzdura – odpowiadam ostro. – Zgnilizna cię dotknęła, ale nie jesteś nią przesiąknięta. Poza tym zaproponowałem kąpiel, żebyś ulżyła sobie w bólu, a nie po to, żebyś się umyła. – To tylko w połowie prawda. Chciałbym ją oczyścić, zmyć z niej cały brud, którym skalał ją ten worek gówna. Chcę usunąć jego ślady z jej skóry, bo na samą myśl o nim robi mi się niedobrze. Chcę otulić ją całą swoim ciałem i zapachem, sprawić, że będzie smakowała i pachniała jak ja. To prymitywna, zwierzęca potrzeba oznaczenia jej jako swojej własności, wzięcia w posiadanie każdej cząstki jej ciała oraz duszy.
Przyciągam ją ku sobie, a po chwili przyciskam wargi do jej ust w łagodnym pocałunku, podczas gdy naprawdę mam ochotę chłonąć ją całą, nasycając się jej ciałem – ale jest zbyt krucha. Jej oddech na moim języku sprawia, że przeszywa mnie dreszcz, a mój puls przyspiesza. Muszę całą siłą woli powstrzymywać pragnienie, żeby cisnąć ją na materac, rozchylić jej uda i głęboko zanurzyć w niej mojego kutasa. Chciałbym przerżnąć ją tak mocno, że poczułaby to w kościach.
Zmuszam się, żeby się odsunąć. Chwytam ją za kark, biorąc głęboki wdech, a potem powoli wypuszczam powietrze.
– Tęskniłam za twoim smakiem. – Próbuję się uspokoić, ale jej słowa nie ułatwiają mi zadania.
– Chciałbym więcej niż tylko poczuć twój smak, ale nie mogę teraz być tak samolubny w stosunku do ciebie. Nie dam rady zapanować nad sobą i zrobię ci krzywdę. Wstaję z łóżka i idę napuścić wody do wanny, a potem wracam do Elizabeth. – Daj mi ręce. – Pomagam jej wstać. – Unieś ramiona.
Rozbieram ją powolnymi ruchami, uważając, żeby nie sprawić jej bólu. Kiedy już stoi przede mną naga, szybko zdejmuję własne ubrania, po czym prowadzę ją do łazienki. Pierwszy wchodzę do wanny i przytrzymując Elizabeth, pomagam jej wejść. Siada między moimi nogami z grymasem bólu na twarzy, opierając się plecami o moją klatkę piersiową.
Patrzenie na jej ciało przychodzi mi z trudem. Już same siniaki wystarczą, żeby krew zagotowała mi się w żyłach, a żołądek związał w supeł od wzburzonych emocji. Na jej lewej piersi widnieje nierówny ślad po ugryzieniu, którego nie zauważyłem zeszłej nocy pod prysznicem.
– O co chodzi? – pyta, podnosząc na mnie wzrok. – Co się stało?
– Co masz na myśli?
– Nagle zrobiłeś się spięty.
– Przepraszam… ja tylko… – zaczynam, szukając jakichś delikatnych słów.
– Tylko co?
Ale delikatność nie przychodzi mi łatwo, więc decyduję się na szczerość.
– Chciałbym usunąć te wszystkie ślady. Wszystkie, które nie są ode mnie.
– Zawsze będę miała na sobie ślady cudzego dotyku. Tak było, jest i będzie.
– Oddałbym wszystko, żeby się ich pozbyć – mówię, wiedząc już, że blizny na jej plecach i nadgarstkach są dziełem jej przybranego ojca.
– Nie możesz zmienić mnie w coś, czym nie jestem, wiesz?
– Nie traktuję cię jako obiektu działalności charytatywnej, jeśli do takiego wniosku doszłaś – burczę z irytacją.
– I nigdy mnie tak nie traktowałeś? Nawet na początku?
– Nie. Nigdy nie litowałem się nad tobą.
– Skoro to nie litość, to w takim razie, co?
– To skomplikowane. Nie rozumiem ciebie ani tych twoich uzasadnień dla wszystkich okropności, które zrobiłaś. Wiem tylko, że muszę mieć nierówno pod sufitem, żeby cię kochać – a przecież cię kocham, do cholery. Próbowałem z tym walczyć, ale na próżno.
– A to, co mówiłeś zeszłej nocy? Że wciąż mnie nienawidzisz?
– To prawda.
Spuszcza wzrok, ale ja z powrotem przyciągam jej uwagę, mówiąc:
– Kocham cię, Elizabeth.
– Naprawdę?
– Oczywiście, że tak. Przecież zabiłem dla ciebie.

3 komentarze:

Drogi Czytelniku, będzie nam bardzo miło jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Copyright © 2014 Kobiece Recenzje , Blogger