Misja wywiad z Agata Bizuk

Zapraszamy na misję wywiad z Agatą Bizuk autorką "Piątka Trzynastego" oraz "Narzeczona z Second Handu" :) 

Zanim zaczniemy malutka wiadomość od autorki dla Was :) 

Dziękuję serdecznie za ogrom pytań. Niektóre dotknęły naprawdę wrażliwych strun. Na kila odpowiedziałam hurtem, bo wydały mi się bardzo podobne. Nie było łatwo wybrać jednej osoby, ale myślę, że książka poleci do pani Edyty Chmury. 

Dziękuję za zaproszenie i proszę o trzymanie kciuków – kolejna książka właśnie czeka na decyzję wydawnictwa.


A więc zapraszamy! :)



Małgorzata Pacuszka

Kto jest Pani „pierwszym” recenzentem?

Moim pierwszym recenzentem jest moja przyjaciółka. Niestety mąż się zawziął i stwierdził, że nie będzie czytał moich książek, bo podobno jestem mało odporna na krytykę. Jasne, że jestem! Zwłaszcza, że on czyta zupełnie inną literaturę, niż ja piszę i najczęściej oczekuje ode mnie zwrotów akcji podobnych do tych w jego ukochanych książkach przygodowych. Oczywiście nie ma ze mną tak łatwo, więc czasami czytuję mu fragmenty z oczekiwaniem, że z uznaniem pokiwa głową i stwierdzi, że jest super. I rzeczywiście kiwa i stwierdza, a ja staram się nie zauważać, że w tym samym czasie na przykład oglądał film na komputerze ze słuchawkami na uszach. Jak widać, jest wyćwiczony na tyle, żeby nawet kiwać głową w odpowiednich momentach (żeby się nie narazić) 

Czy słucha Pani rad i podpowiedzi, czy raczej jest Pani taką „Zosią – samosią”?

Staram się słuchać dobrych rad i konstruktywnej krytyki, pod warunkiem, że mają jakiś merytoryczny przekaz, a nie są tylko próbą dowalenia mi „bo tak”. Wiadomo, że wszystkim na raz nie da się zrobić dobrze i zawsze będzie ktoś, kto będzie miał inną wizję mojej własnej książki albo stwierdzi po prostu, że mu się nie podoba. Takie prawo czytelnika. 
Oczywiście podpowiedzi bardzo cenię i korzystam z nich chętnie, zwłaszcza, kiedy na przykład znikąd pojawi mi się nowa postać i nie bardzo wiem, co mam z nią zrobić, albo kiedy potrzebuję nagłego zwrotu akcji. Kiedyś, kiedy pisałam „Narzeczoną z second-handu”, jak zwykle w łóżku i z laptopem na kolanach, zauważyłam, że mąż zagląda mi przez ramię. W pewnym momencie zmarszczył się nieco i stwierdził: „mało tu się dzieje, zabiłabyś kogoś”. No to siekiera w plecy i jednego czarnego charakteru mniej. Chciał chłop, to ma. A potem recenzenci mówią, że wątek kryminalny za mało rozwinięty. Bo cóż więcej pisać o nieboszczyku, którego miało wcale nie być?

Czy pamięta Pani swoje pierwsze napisane opowiadanie? 

Pierwsze opowiadania napisałam gdzieś w okolicach podstawówki, ale było to takie pisanie na potrzeby szkoły. Potem, w liceum, zaczęłam pisać „prawdziwą książkę” – w zeszycie w linie i oczywiście o miłości. Kiedyś nawet pokazałam ją koleżankom z klasy, ale, kiedy znalazły błąd ortograficzny już na pierwszej stronie, zrobiło mi się tak wstyd, że schowałam ją głęboko i już nikomu więcej jej nie pokazałam. Pewnie żadna z dziewczyn nawet nie zapamiętała tej sytuacji jako wielkiego wydarzenia, ale mnie potem ten błąd bardzo dręczył – na tyle, że na jakiś czas zarzuciłam pisanie, skupiając się tylko na tym na potrzeby szkoły. 
Po kilku latach znów zabrałam się za „poważne” pisanie. Najpierw prowadziłam bloga, ale był tak smutny i depresyjny, że po jakimś czasie wszystko skasowałam i znów zaczęłam pisać książkę. Miałam jakieś 20 lat i oczywiście uważałam się za bardzo dorosłą i dojrzałą. Żeby utrzymać moje nowe dzieło w tajemnicy, zabezpieczyłam je hasłem, o którym oczywiście natychmiast zapomniałam. Mam więc napisane jakieś 5 stron, z hasłem, którego nie znam i na dyskietce 3,5”, której pewnie nigdy nie uruchomię. 



Mariola Zofia Laura Marszałek

Kto jest dla Pani autorytetem w życiu prywatnym a kto w życiu artystycznym/literackim. Czyją twórczość ceni sobie Pani wyżej niż innych autorów książek/poezji/obrazów/rzeźb? A może nie ma takich ludzi w Pani życiu? 

Nie mam jakiegoś jednego autorytetu. Staram się czerpać z mądrych ludzi, ich doświadczenia i wiedzy. Oczywiście popełniam własne, niezliczone błędy, ale, jeśli mogę się uczyć na cudzych, to jak najbardziej z tego korzystam. Nałogowo zakochuję się w umysłach.
Tak samo jest z literaturą i sztuką w ogóle. Lubię ludzi, którzy mają coś mądrego do przekazania i po takie pozycje sięgam. Choćby to była fikcja. Nie lubię, kiedy ktoś próbuje na siłę robić z siebie fachowca w dziedzinie, o której nie ma pojęcia. 

Co Pani czuje czytając recenzje swoich książek – zarówno te pozytywne jak i negatywne? Oraz co Pani z nich wynosi dla samej siebie, jak i swojej przyszłej działalności literackiej? 

Oczywiście pozytywne recenzje cieszą i to bardzo. Fajnie, kiedy ktoś docenia moją pracę włożoną w napisanie książki, zwłaszcza, że tylko ja wiem, ile mnie to wszystko kosztowało. Niestety, praca na etacie i rodzina nie zostawiają za wiele czasu na pisanie, więc piszę wieczorami albo w nocy, co znów wymaga ode mnie sporego samozaparcia. Dlatego tym bardziej cieszę się, kiedy komuś się podoba. 
Negatywne? Wiadomo, nikt nie lubi być krytykowanym. Jeśli krytyka jest konstruktywna i pojawiają się logiczne argumenty, biorę ją sobie bardzo do serca i wykorzystuję dobre rady następnym razem.  Nie czuję się pisarką, która zjadła wszystkie rozumy i wyczerpała już swój warsztat, więc wszelkie sugestie są mi bardzo potrzebne, bo dzięki nim się rozwijam. 
Jeśli natomiast krytyka jest tylko próbą dowalenia, staram się ignorować i nie reagować, choć czasami wrze we mnie jak w garze z zupą. 
Tak naprawdę nie spotkałam się z wieloma negatywnymi opiniami na temat moich książek (na szczęście), ale też zdaję sobie sprawę, że czasami zwyczajnie nie jestem w stanie czegoś zmienić, czego oczekiwaliby recenzenci, bo to już nie będę ja i mój styl pisania, który po prostu nie każdemu musi pasować. 
Tak, czy inaczej, jakiekolwiek recenzje – pozytywne i negatywne, jeśli są napisane rzetelnie i bez prób podlizywania się, albo dowalenia mi w jakiś sposób, są bardzo mile widziane. 


Marietta Mariecia

Kiedy, odwiedzi Pani swoje rodzinne strony z najnowszą książką? 

Jak tylko ktoś zechce ją wydać. 
Tak naprawdę wszystko zależy od zaproszenia, które dostanę od biblioteki, chcącej zorganizować mi spotkanie z czytelnikami. Jeśli nie dostanę żadnego, bardzo chętnie spotkam się na bardziej nieformalnej kawie i ciastku (albo samej kawie, jako, że jestem na permanentnej diecie)


Joanna Wiewióra

Jakie ma Pani największe marzenie, które chciałaby żeby się spełniło?

Nie mam jakichś górnolotnych marzeń. Może to zabrzmi trochę bezczelnie, ale zawsze dostaję to, czego chcę. Nie mówię, że wszystko mam podawane na tacy – o nie – wręcz przeciwnie. O każdą najmniejszą pierdołę muszę ostro walczyć, ale nauczyłam się, że jak czegoś bardzo chcę, to ostatecznie to mam. Tylko problem polega na tym, że jak już dostanę, co chciałam, czasami okazuje się, że… jednak nie do końca o to mi chodziło. 
Kiedyś wymarzyłam sobie leżenie do góry brzuchem i nicnierobienie przez co najmniej 3 dni. I żeby mnie ktoś obsługiwał i dbał o mnie. Jakiś czas później wylądowałam w szpitalu. Spełniło się? Spełniło. Leżałam i nie robiłam nic, a pielęgniarki doglądały mnie jak mogły. Ale przecież, nie do końca tego właśnie chciałam…
Dlatego teraz wszystkie marzenia konkretyzuję najbardziej jak potrafię, żeby potem nie było rozczarowania. Obecnie na tapecie jest własny dom – mam już nawet wybraną lokalizację, nie mając nawet pojęcia, czy są tam w ogóle jakieś domy do sprzedania.  Tak, czy inaczej, któryś z nich będzie mój, kiedy tylko odpowiednio się postaram. Bo marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia!

Dlaczego akurat data „Piątek 13-stego” czy ma ona dla Pani jakieś konkretne znaczenie. Czy wydarzyło się coś szczególnego w tym dniu? 

Piątek trzynastego to symboliczna data chyba dla każdego. Od dziecka słyszymy, że to pechowy dzień, więc ja się starałam trochę tego pecha odczarować. Nie jestem zabobonna, a piątek trzynastego to dzień fajny jak każdy, dlaczego więc ma być traktowany inaczej?


Agnieszka E. Rowka

Niespodziewanie musi Pani wyjechać na miesiąc na bezludną wyspę z tylko 1 walizką. Co Pani ze sobą zabierze?

Zapakowałabym mojego syna, bo przez miesiąc na bank bym za nim okropnie tęskniła. A jeśli miałabym jechać sama, to wzięłabym książki – tak ze 20. Albo 30. I jakieś majtki na zmianę, żeby głupio nie było, ale tylko jedne, bo wiadomo – nadbagaż ;) Musiałabym sobie jakoś poradzić, ale za to miałabym co czytać.

Kto jest dla Pani wzorem do naśladowania? 

Nie mam jednego wzoru. Zawsze szukam wokół siebie mądrych ludzi i ich się kurczowo trzymam, podglądam i korzystam z ich doświadczenia, ile się da. Lubię ludzi, którzy mają głowę na karku, ale są jednocześnie pozytywnie zakręceni i spontaniczni, nie boją się wyzwań, ale potrafią wyciągać wnioski z własnych błędów. Mnóstwo jest takich wokół nas, dlatego nigdy nie wybieram jednej osoby. Taka mieszanka wybuchowa jest najlepsza.


Edyta Chmura

Przeczytałam kilka opinii o Pani książce i dominują tam określenia: „zabawna”, „dawka pozytywnej energii”, „lekka i wciągająca”. Co przede wszystkim chciałaby Pani przekazać czytelnikom poprzez swoje powieści?

Wydaje mi się, że bardzo trafne są te opinie. Moim zamiarem jest bawić – przede wszystkim. Uważam, że ludzie mają za dużo własnych problemów i spraw na głowie, żeby jeszcze martwić się bohaterem z książki. Nie jestem jakąś wieszczką, czy coś. Świat jest pełen wariactwa – również tego pozytywnego, a życie jest za krótkie, żeby się smucić. 
Kiedyś pisałam zupełnie inaczej – fakt, że był to dość trudny okres w moim życiu i moje dłuższe czy krótsze formy wypowiedzi były przesiąknięte dramatyzmem i po prostu smutne. Kiedy przeczytałam to po latach, złapałam się za głowę. Chyba nie chciałabym, żeby ktoś to czytał. Wiadomo, zdarzają się różne sytuacje i czasami trudno o uśmiech, ale dobijać kogoś historią z książki zdecydowanie nie zamierzam. 
Moja najnowsza powieść będzie takim trochę słodko – gorzkim obrazkiem, ale mimo wszystko starałam się, żeby nie byla tak całkowicie dołująca i dobijająca.  

Nie wiem czy dobrze zrozumiałam, że mieszka Pani na stałe poza Polską. Jeśli tak, to za czym tęskni Pani najbardziej? // Czy doświadczyła Pani życia na obczyźnie? 

Rzeczywiście od 11 lat mieszkam w Irlandii i rzeczywiście czasami tęsknię okrutnie. Najbardziej za naszym polskim powietrzem, za lasami pełnymi grzybów, smakiem prawdziwych truskawek, za latem, nawet za upałami i mrozami. Tęsknię za ludźmi, którzy zostali w Polsce, bo jednak internet, to nie wszystko. Kiedyś, kiedy rozmawiało się z przyjacielem, poświęcało mu się 100% swojej uwagi, dziś można klikać w czasie gotowania obiadu, albo będąc w ubikacji. Wiadomo, że lepsza taka forma kontaktu mimo tysięcy kilometrów, niż żadna, ale na pewno traci się wiele na jakości takich relacji. 
Kiedy mi tęskno, zawsze przed oczami mam kuchnię w mieszkaniu moich rodziców. Jest długa, zakończona drzwiami wychodzącymi na balkon. Zawsze w lecie, kiedy wstawałam rano z łóżka i szłam zrobić sobie śniadanie, drzwi balkonowe były otwarte na oścież, a cała podłoga była skąpana w słońcu. I powietrze pachniało tak specyficznie – latem, słońcem, świeżością. Aż chciało się żyć! Nigdzie więcej nie wyczułam tego zapachu. Albo wiosna – też pachnie pięknie. Teraz bywam u rodziców zwykle w środku zimy, więc też nie mam możliwości tego poczuć. Za każdym razem, kiedy jesteśmy, staram się pokazać mojemu synowi kawałek swojego świata, którego tu nie pozna.
Ostatnim razem, kiedy byliśmy w Polsce, akurat sypnęło śniegiem, więc poszliśmy rzucać się śnieżkami. I o ile można zrozumieć ośmiolatka, tak za nami obracał się każdy, kto akurat przejeżdżał. Nawet siostra mojego męża (ma 27 lat) stwierdziła, że dawno nie bawiła się tak dobrze.
Tęsknię też za tym, by poczuć się u siebie. Nie narzekam, ale często mamy poczucie, że nie jesteśmy u siebie – ani tu, ani w Polsce. Bo zwyczajnie minęło zbyt wiele czasu, byśmy mieli do czego wracać, a tu zawsze w jakiś sposób będziemy obcy. 


Hanna Artychowska

Jaki jest Pani ulubiony kolor, i z czym się Pani kojarzy? 

Lubię jasne kolory. Mam pomarańczowe włosy i to takie, że widać mnie z daleka. Nie mam koloru, który z czymś by mi się kojarzył, ale na pewno nie lubię zielonego. Brr, koszmar!

Czy wierzy Pani w pecha jaki przynosi czarny kot, zbite lustro czy rozsypana sól? 

Wierzę, że nic się nie dzieje bez powodu. Choć czasami możemy tego nie widzieć, to jednak po czasie okazuje się, że był w tym jakiś cel. Czarne koty uwielbiam – żaden nie zrobił mi krzywdy, więc nie mam powodu się ich bać. Zresztą tu w Irlandii to biały kot przynosi pecha, więc musiałabym uciekać przed połową kociej populacji. Matko, jak ja bym się wtedy przemieszczała? ;) 
Rozsypana sól znaczy dla mnie tyle, że jak jej nie posprzątam, to będzie mi chrzęścić pod nogami, a zbite lustro… cóż, rzeczywiście pech, bo znów trzeba będzie wydać czapkę pieniędzy na nowe, zamiast kupić kolejną parę cudnych butów. 


Jagoda Gindera

Skąd czerpie Pani inspiracje do swoich książek? Czy są to pomysły „z życia wzięte” czy też może wszystko jest tylko wytworem Pani wyobraźni? 

Korzystam z „dostępnych źródeł”, czyli chodzę, podglądam, obserwuję i wyciągam wnioski. Życie pisze czasami tak zaskakujące scenariusze, że nawet wyobraźnia nie daje rady. Oczywiście korzystam też z zasobów wyobraźni i z niej składa się 90% treści, bo inaczej musiałabym skończyć książkę po jakichś 10 stronach, ale często wplatam w nieistniejące wydarzenia zasłyszane rozmowy i własne komentarze. 
W „Piątku” jest jedna rozmowa, której wydawca nie chciał mi przyjąć, mówiąc, że jest zbyt nieprawdopodobna i nie miałaby prawa w ogóle mieć miejsca. A akurat ta wymiana zdań była w pełni prawdziwa – od początku do końca, podsłuchana przeze mnie gdzieś w samolocie.  
Na pewno nie lubię korzystać z cytatów – tekstów z internetu, czy jakichś modnych sloganów. Wszystko, co piszę, piszę własnymi słowami.

Mówi się, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Zgadza się Pani z tym stwierdzeniem? A może posiada Pani jakieś zwierzęta? Jeśli tak to jakie i dlaczego właśnie to? 

Uwielbiam psy. Od małego w domu miałam zwierza i zawsze to był pies. I zawsze duży. Kiedy wyjeżdżałam do Irlandii, zostawiłam moim rodzicom mojego goldena – Freda, który natychmiast został przechrzczony przez moją mamę na Franka. Już jest dość stary i trochę niedomaga, ale nadal zachowuje się jak szczeniak. 
Niestety tutaj nie mam szans mieć psa, ale za to mamy dwa koty, a właściwie kotki rasy Maine Coon – Pędzla i Zadymę. Obie są wielkie i ciągle się tłuką. Wiecznie leje się krew i fruwają kępki sierści, kiedyś nawet poleciały zęby, ale choć moje baby bez przerwy sobie dokuczają, to i tak nie mogą bez siebie żyć.
Bardzo chciałam mieć psa, a mój mąż wolał kota, więc poszliśmy na kompromis i kupiliśmy nasze Maine Coonki. To koty, które mają bardzo psią naturę. Zwłaszcza Zadyma zachowuje się zupełnie jak pies. Pierwsza czeka pod drzwiami na listonosza, pierwsza wita gości, wszędzie musi zajrzeć i chodzi przy nodze. Nie umie tylko szczekać, ale znając ją, podejrzewam, że to tylko kwestia czasu (bo miauczeć też nie umie, a za to grucha jak gołąb). Pędzel jest bardziej kocia – niezależna i zdystansowana. Żadnej z nich nie zamieniłabym na innego zwierza.


Nela Radon

Czy piątek trzynastego może przynieść szczęście? // Czy jest Pani osobą przesądną? Czy wierzy Pani, że piątek trzynastego przynosi pecha? 
Nie wierzę w pecha, choć jestem osobą, której ciągle coś się przytrafia. A to wpadnę pod samochód, a to znowu złamię ząb zaraz po wyjściu od dentysty. Nawet znajomi się śmieją, że są ze mną bezpieczni, bo nawet, kiedy będzie leciała cegła z dachu, to i tak to ja nią dostanę. Kiedy czasami dzwonię z informacją, że znów coś mi się przytrafiło, zamiast słów współczucia słyszę tylko: „zdziwiłabym się, gdyby ci się nie przytrafiło”. Tak to już ze mną jest, ale czy to znaczy, że mam pecha? Już chyba nie rozpatruję tego w takich kategoriach. Może się po prostu przyzwyczaiłam 
Piątek trzynastego to dzień jak co dzień, często przypominam sobie o nim dopiero wieczorem i za każdym razem stwierdzam, że, skoro jeszcze żyję i jestem w jednym kawałku, to znaczy, że nie było wcale tak źle. 
Kiedyś słyszałam taką historię o młodej dziewczynie, której ktoś powiedział, że właśnie trzynastego umrze. Każdego trzynastego uważała bardziej niż zwykle – wyłączała prąd w mieszkaniu, żeby  jej nie poraził, nie wychodziła z domu, żeby nie stała jej się krzywda i robiła wszystko, żeby przeżyć. Tak bardzo ją to stresowało, że któregoś trzynastego nie wytrzymała i odebrała sobie życie. Przepowiednia się spełniła. Tak samo jest z pechem – jeśli będziemy bardzo w niego wierzyć, przyciągniemy go jak magnes.


Bożek Anna

Kiedy odkryła Pani talent do pisania? 

W podstawówce. A właściwie talent odkrył mnie, bo dla mnie to było absolutnie naturalne, że piszę i myślałam, że każdy tak potrafi. Zawsze, kiedy mieliśmy do napisania wypracowanie, od samego rana w szkole koledzy zabierali mi zeszyty i przez cały dzień robili notatki, a ja na lekcjach pisałam im prace. Było tego trochę i musiałam się nieźle nagłowić, żeby na ten sam temat napisać kilka  wypracowań i to jeszcze w trakcie lekcji, ale zawsze jakoś mi się udawało. 
Od małego miałam bujną wyobraźnię. Byłam w trzeciej klasie podstawówki i któregoś razu pani wywołała mnie, żebym przeczytała na głos swoje wypracowanie. Wstałam i zaczęłam czytać. Kiedy skończyłam, pani poprosiła o mój zeszyt, żeby wpisać mi ocenę. Niestety, w zeszycie było pusto. Po prostu zapomniałam zrobić zadania i „czytałam” z głowy. Oczywiście nauczycielka natychmiast wezwała mamę do szkoły i oczywiście miałam pogadankę w domu o uczciwości, ale i tak czułam, że rodzice jednak byli ze mnie dumni.


Ola Stemplewska

Co zainspirowało Panią do napisania książki „Piątek trzynastego”?

Byłam na urlopie macierzyńskim, daleko od kraju. Jeszcze wtedy nie mieliśmy aż takiej dostępności polskich książek tutaj, biznesy kurierów dopiero się rozkręcały, więc też nie bardzo miałam jak zamówić książki z Polski, telewizja jakoś mnie nie kręciła, stwierdziłam więc, że skoro nie mam co czytać, to przynajmniej sobie napiszę. I tak się to zaczęło. Siadałam wieczorami z laptopem w łóżku i klepałam w klawiaturę. Miałam to szczęście, że moje dziecko przesypiało całą noc, więc nie mogłam nawet ponarzekać, że się nie wysypiam, wyżywałam się więc na książce.

Czym jest dla Pani tęsknota? 

Tęsknota to coś, co bardzo kocham, a czego nie mogę w żaden sposób dotknąć. To moje miejsca, moje wspomnienia, zapachy, smaki i przede wszystkim ludzie, którzy są daleko. To brak poczucia bezpieczeństwa. Bo tęskni się nie wtedy, kiedy wszystko układa się super ekstra, ale wtedy, kiedy czegoś w naszym życiu wyraźnie brakuje. 


Paulina Wisnicka 

Pani ulubiony dzień tygodnia, oraz dlaczego akurat ten?

Nie będę oryginalna – uwielbiam piątek, bo to znaczy, że już blisko weekend i w końcu będę miała trochę więcej czasu dla siebie (i rodziny oczywiście)

Jak w życiu pokonać pech?

To proste. Wystarczy przestać w niego wierzyć!




3 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy wywiad :) Miło jest poznać autorkę, z której twórczością wcześniej nie miałam okazji się spotkać. Dziękuję za wyróżnienie! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Było mi bardzo miło odpowiadać na pytania :) postaram się jutro wysłać książkę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za wywiad. Dzięki Wam mogę poznać nowych polskich autorów o których wcześniej nie słyszałam.

    OdpowiedzUsuń

Drogi Czytelniku, będzie nam bardzo miło jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Copyright © 2014 Kobiece Recenzje , Blogger