Gordian. Kara - Melissa Darwood - Zapowiedź patronacka

Gordian. Kara - Melissa Darwood - Zapowiedź patronacka

Kontynuacja bestsellerowej powieści "Gordian. Grzech", której finał pozostawił wiele pytań bez odpowiedzi. 

Czy bohaterom uda się pokonać przeciwności losu? Czy jest im pisana wspólna przyszłość? 

Relacja Kiry i Gordiana ewoluuje – uczucie rodzi się stopniowo, pożądanie zaczyna brać górę nad rozumem. Jednak życie bywa zaskakujące, a los przewrotny. Sprawy się komplikują, wspomnienia z przeszłości wychodzą na jaw, a to, co wydawało się ułudą, znajduje racjonalne wytłumaczenie. Gordian będzie musiał zmierzyć się z nieuniknionym. Nadchodzi bowiem moment, kiedy nawet najbardziej nieugięty i nieokrzesany mężczyzna powinien w końcu zrozumieć, że popełnił błędy, za które trzeba ponieść karę.
Punk 57 - Penelope Douglas (PATRONAT MEDIALNY)

Punk 57 - Penelope Douglas (PATRONAT MEDIALNY)

„Zamknij oczy. Nie ma tutaj nic, co można zobaczyć. 

Była dla niego wszystkim. Myślał nawet, że się w niej zakochał. Dziewczyna z listów, jego Ryen. Obiecali sobie, że nigdy się nie spotkają i nie będą siebie szukać w mediach społecznościowych. Żadnych zdjęć, żadnych spotkań. Tylko listy i oni. 

Jednak Misha spotkał ją zupełnie przypadkiem, na imprezie zorganizowanej po to, żeby zebrać fundusze na trasę jego nowo powstałej kapeli. Była tam jego Ryen. I Misha zrozumiał, że dziewczyna z listów go okłamała. Nie była wcale taka, jak to sobie wyobrażał. Była… gorąca. Postanowił, że nie zdradzi jej, kim jest. Jeszcze nie teraz. 

I wydarzyła się tragedia. Tragedia, do której być może by nie doszło… gdyby tamtego wieczoru Ryen nie zawróciła mu w głowie. Teraz Misha już nie chce jej znać. Jedyne, czego chce, to ją znienawidzić i zapomnieć, że kiedyś była jego. 

Ryen nie wie, czemu Misha nie odpisuje. Za to do jej poukładanego życia wkracza chłopak, który wyraźnie ma zamiar je zniszczyć. Tylko czemu Ryen nie potrafi przestać o nim myśleć?”

„Punk 57” to kolejna świetna, wciągająca i uzależniająca książka od Penelope Douglas. Już czytając opis, wiedziałam, że ta historia zawładnie moim czytelniczym serduchem i przez długi czas o niej nie zapomnę. W książce poznajemy Mishę i Ryen, dwójkę przyjaciół, którzy znali się tylko dzięki listom. Nie chcieli wiedzieć, jak wyglądają, jednak przez zupełny przypadek Misha poznał Ryen. I właśnie ten wieczór zaważył na ich dalszej przyjaźni. Misha zamilkł, a dziewczyna nie mogła zrozumieć dlaczego… I wtedy właśnie w jej szkole pojawił się nowy uczeń, który mimo tego, że nie obdarzył jej sympatią, to jednak zawrócił jej w głowie. Kim był tajemniczy chłopak? Czy Misha jeszcze napisał? Tego musicie dowiedzieć się sami.

„Punk 57” to piękna historia naznaczona uczuciami i emocjami, które bombardują czytelnika z każdej strony. Książka pełna bólu, cierpienia i samotności. To opowieść o przyjaźni, miłości, ale przede wszystkim o poszukiwaniu akceptacji, kosztem utracenia własnego „ja”. Autorka w nieprzerysowany sposób pokazuje, jak wielką potrzebę mają nastolatkowie do tego, by przypodobać się rówieśnikom, którzy tak naprawdę są osobami złymi i widzą tylko i wyłącznie czubek własnego nosa. To nie jest głupiutka młodzieżówka, to książka, która ukazuje prawdziwe życie nastolatków, które niestety często zasługuje na słowa bardzo dużej krytyki. Historia bohaterów wywarła na mnie naprawdę duże wrażenie, a ich losy zostały opisane przez autorkę tak, że czułam się niemym bohaterem ich opowieści. Razem z nimi dzieliłam ich smutki oraz radości i oczywiście kibicowałam im w ich drodze do wspólnego szczęścia… a uwierzcie, że ta droga do samego końca nie była łatwa.

"Nigdy się nie zmieniaj. Świat jest ogromny, ale kiedy opuścimy te nasze małe miasteczka, odnajdziemy swoje miejsce i ludzi takich jak my. Nie rozpoznają nas, jeśli nie będziemy sobą".

Mimo tego, że w książce poruszonych zostało naprawdę wiele trudnych tematów i jest ona przepełniona bólem, cierpieniem, czy smutkiem, to autorka wplotła w nią także sporo zabawnych momentów. Według mnie było to posunięcie idealne, gdyż dzięki temu wszystko zostało zrównoważone i historia bohaterów nie przygnębiała do samego końca. Muszę także nadmienić, że znajdziecie w niej sporo namiętnych i odważnych scen seksu, które na całe szczęście nie dominują fabuły, a tylko ją uzupełniają i doprowadzają krew czytelnika do wrzenia.

„Punk 57” to książka, która uzależnia, i która zawładnie Waszymi czytelniczymi sercami. Obok tej książki naprawdę nie można przejść obojętnie.

Gorąco polecam!

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe.
Toxyczne dziewczyny - Rory Power - Fragment powieści

Toxyczne dziewczyny - Rory Power - Fragment powieści

HETTY


ROZDZIAŁ 1


Coś. Daleko między światłem a cieniem. Porusza się pośród drzew, gdzie gęstnieją zarośla. Z dachu można dostrzec, jak zamiata wokół siebie ogonem, przemieszczając się w kierunku oceanu.
Sądząc po rozmiarze, to musi być kojot. Jeden z tych większych, ze sterczącymi łopatkami oraz ostrymi zębami – mogłabym chwycić każdy z nich w dłoń niczym nóż. Wiem, bo raz znalazłam taki wystający częściowo z ogrodzenia. Zabrałam go ze sobą i schowałam pod łóżkiem.
Kolejny trzask w krzakach, a potem znów cisza. Po drugiej stronie tarasu Byatt opuszcza broń i opiera ją o balustradę. Teren czysty.
Ja swoją na wszelki wypadek trzymam uniesioną z celownikiem przy lewym oku. Prawe jest martwe od czasu, aż paroksyzm pogrążył je w ciemności. Powieka stopiła się i zrosła, zamykając oko na amen. Pojawiło się też uczucie, jakby pod spodem coś rosło.
Tak to u nas wygląda, wszystkie takie jesteśmy. Chore albo, jak kto woli, niezwykłe z niewiadomej przyczyny. Coś rozrywa nas od środka. Części ciała odpadają i zanikają. To nas hartuje. Przyzwyczajamy się i jakoś sobie z tym radzimy.
Przez celownik widzę, jak południowe słońce wybiela świat, a także las, który ciągnie się po kraniec wyspy, gdzie w dole huczy ocean. Bujne sosny się stroszą, wyrastając ponad budynek. Tu i tam zdarzają się puste przestrzenie, ponieważ dęby i brzozy zgubiły liście, ale w większości sklepienie jest ciasno utkane sztywnymi od mrozu igłami. Ponad nimi znajduje się jedynie antena radiowa, teraz bezużyteczna, gdy nie ma sygnału.
W górze drogi ktoś krzyczy, po czym spod osłony drzew wyłania się powracająca do domu Brygada Łodziowa. Tylko tym paru osobom wolno uczestniczyć w wyprawie przez całą wyspę. Kierują się do przystani, do której zazwyczaj przypływały i odpływały promy, a gdzie teraz marynarka dostarcza jedzenie oraz ubrania. Reszta z nas zostaje za ogrodzeniem, modląc się, aby wszyscy bezpiecznie dotarli z powrotem.
Najwyższa, panna Welch, przystaje przy bramie i zaczyna mocować się z zamkiem. W końcu go otwiera, a następnie Brygada Łodziowa, z zaczerwienionymi od mrozu policzkami, chwiejnym krokiem wchodzi na teren szkoły. Wróciły wszystkie trzy osoby, a każda z nich ugina się pod ciężarem zgrzewek, mięsa czy kostek cukru. Welch się odwraca, by zamknąć za sobą furtkę. Ma zaledwie pięć lat więcej niż najstarsza z uczennic i jest najmłodszą z nauczycielek. Przedtem mieszkała z nami w jednej sali. Zawsze udawała, że nie widzi, kiedy któraś nie przestrzegała godziny policyjnej. Teraz każdego ranka nas liczy, żeby się upewnić, iż żadna nie zginęła przez noc.
Macha, dając znać, że wszystko w porządku, wtedy Byatt jej odmachuje. Ochrona bramy należy do mnie, ona pilnuje drogi. Czasami się zamieniamy, niestety moje oko nie radzi sobie zbyt dobrze na większe odległości, dlatego nigdy nie trwa to długo. Pomimo tego wciąż jestem lepszym strzelcem od połowy dziewczyn zdolnych zająć moje miejsce. Ostatnia z przybyłych osób wchodzi na ganek, a potem znika z zasięgu wzroku. Tak kończy się nasza warta. Rozładowujemy strzelby. Wtykamy naboje do pudełka dla kolejnej zmiany. Po jednym wsuwamy sobie do kieszeni – na wszelki wypadek.
Dach jest zwieńczony płaskim tarasem, opadającym od trzeciego do drugiego piętra. Ześlizgujemy się z jego krawędzi i przez otwarte okno wskakujemy do środka. Dawniej, gdy nosiłyśmy spódnice oraz skarpetki, było to trudniejsze, jednak wewnętrzny głos wciąż nam podpowiadał, żeby trzymać złączone razem kolana. Stare dzieje. Teraz, kiedy zakładamy poszarpane dżinsy, nie musimy się tym przejmować.
Byatt wdrapuje się za mną, zostawiając na parapecie kilka nowych rys. Odrzuca włosy za plecy. Są proste, tak samo jak moje, w kolorze jasnego, żywego brązu. I czyste. Nawet jeśli brakuje chleba, szamponu zawsze mamy pod dostatkiem.
– Co widziałaś? – pyta.
– Nic. – Wzruszam ramionami.
Śniadanie było dość skromne, stąd teraz czuję, jak moje kończyny drżą z głodu. Wiem, że Byatt odczuwa to samo, więc po lunch zbiegamy po schodach na parter, do głównego holu z wielkim, strzelistym sufitem. Stoją tam pokiereszowane, powykrzywiane stoły, kominek oraz kanapy z wysokimi oparciami, z których kiedyś wyrwałyśmy wypełnienie, a później je spaliłyśmy, by się ogrzać. No i jesteśmy my, w komplecie, głośne i pełne życia.

***

Gdy to się zaczęło, było nas około stu dziewczyn i dwudziestu nauczycielek. Razem zajmowałyśmy oba skrzydła starego budynku. Obecnie wystarczy nam tylko jedno.
Łodziowe wchodzą przez drzwi frontowe, po czym pozwalają torbom opaść na podłogę. Zaczyna się walka o jedzenie. Przeważnie wysyłają nam puszki, ale czasami dostajemy też paczki z suszonym mięsem. Rzadko zdarza się coś świeżego i nigdy nie starcza dla wszystkich. Posiłki wyglądają w ten sposób, że Welch idzie do kuchni, otwiera spiżarnię, a następnie rozdziela najmniejsze racje żywnościowe, jakie kiedykolwiek widziano. Natomiast dzisiaj jest dzień dostawy, Brygada Łodziowa przyniosła nowe zaopatrzenie, z kolei to oznacza, że Welch z dyrektorką szkoły nie zechcą brudzić sobie rąk. Pozwolą każdej z nas zawalczyć o jedną rzecz.
Tymczasem Byatt i ja nie musimy tego robić. Reese stoi przy drzwiach, zatem łapie dla nas torbę, a potem odstawia ją na bok. Gdyby zrobił to ktoś inny, ludzie by się sprzeciwili, ale że to Reese – z lewą ręką pokrytą ostrymi łuskami – nikt nie protestuje.
Dziewczyna była jedną z ostatnich, które zachorowały. Myślałam, że może ją to ominie, że jest bezpieczna, lecz wówczas się zaczęło. Łuski, każda jakby z elastycznego srebra, wychodząca przez skórę tak, jak gdyby wydostawała się z jej wnętrza. To samo przydarzyło się koleżance z naszego roku. Rozrosły się po całym ciele, wyziębiając krew, przez co pewnego ranka po prostu się nie obudziła. Właśnie dlatego sądziłyśmy, że Reese podzieli jej los. Przeniesiono ją na piętro, aby tam czekała na śmierć. Tak się jednak nie stało. Jednego dnia trafiła do ambulatorium, a kolejnego była już z powrotem. Jej lewa ręka jest co prawda czymś dzikim, ale wciąż należy do niej.
Reese rozrywa torbę i pozwala mi oraz Byatt sięgnąć do środka. Ściska mnie w żołądku, a ślina zbiera się na języku. Cokolwiek, wezmę cokolwiek. Niestety źle trafiłyśmy. Mydło. Zapałki. Pudełko długopisów. Karton pocisków. I nagle, na samym dnie, pomarańcza – prawdziwa, żywa pomarańcza, która ledwie zaczęła gnić na skórce!
Coś nas chwyta. Srebrna dłoń Reese ląduje na moim kołnierzyku. Czuję pod łuskami bijące od niej gorąco, ale przewracam ją na ziemię i celuję kolanem w bok jej twarzy. Zaciskam zęby, owijając ramię wokół szyi Byatt. Jedna z dziewczyn kopie. Nie wiem która. Dostaję w tył głowy i z trzaskiem uderzam nosem o krawędź schodka. Robi mi się biało przed oczami. Dookoła nas inni krzyczą, obstawiając zakłady.
Któraś trzyma mnie za włosy, ciągnąc to w górę, to w dół. Okręcam się. Gryzę tam, gdzie ścięgna naciskają na skórę, wtedy dziewczyna reaguje wrzaskiem. Mój uchwyt słabnie, jej również, więc w końcu się od siebie odrywamy.
Ścieram krew z oka. Reese leży w połowie schodów z pomarańczą w dłoni. Wygrała.


ROZDZIAŁ 2


Nazywamy to Toxem. Przez pierwsze kilka miesięcy na okrągło wykorzystywano go jako tematy lekcji: „Epidemie wirusowe w cywilizacjach zachodnich – historia”, „Tox jako źródłosłów z języków łacińskich”, „Przepisy farmaceutyczne w stanie Maine”… Szkoła jak szkoła, nauczyciele stoją przy tablicy w zakrwawionych ubraniach, planują kartkówki tak, jakbyśmy za tydzień wszyscy mieli nadal tu być. Świat się nie kończy, informowali, tak samo jak wasza edukacja.
Śniadanie w jadalni. Matematyka, angielski, francuski, lunch, strzelanie do celu. Zajęcia sprawnościowe oraz nauka udzielania pierwszej pomocy. Panna Welch bandażuje rany, a dyrektorka zszywa je za pomocą igły. Kolację jemy wspólnie, później zamykają nas razem na noc. Nie, nie wiem, co powoduje u was chorobę, mawiała Welch. Wszystko będzie z wami w porządku. Tak, niedługo znowu wrócicie do domów.
Szybko się to skończyło. Zajęcia przestały podążać zgodnie z planem, kiedy Tox zabierał nauczyciela za nauczycielem. Zasady rozsypały się w pył i przeminęły z wiatrem, aż pozostały tylko te najpotrzebniejsze. Wciąż jednak liczymy dni, budząc się każdego ranka, aby obserwować niebo w poszukiwaniu kamer czy świateł. Ludzie na kontynencie o nas pamiętają, powtarza zawsze Welch. Martwią się o nas od momentu, w którym wicedyrektorka zadzwoniła po pomoc do Camp Nash na wybrzeżu, gdzie teraz szukają lekarstwa. W pierwszej dostawie zaopatrzenia – przyniesionej przez Brygadę Łodziową – była notatka. Napisana, podpisana i wydrukowana przez Marynarkę Wojenną na ich papierze firmowym.


OD: Sekretarz Marynarki Wojennej, Komendant Główny Departamentu Obrony, Incydent Chemiczny/Biologiczny, Oddział Szybkiego Reagowania (CBIRF), Dyrektor Camp Nash, Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC)
DO: Szkoła dla Dziewcząt Raxter, wyspa Raxter
TEMAT: Kwarantanna zalecona przez CDC

Natychmiastowe wdrożenie pełnej izolacji. Pacjenci mają przez cały czas pozostać na terenie szkoły – dla bezpieczeństwa oraz żeby zachować pierwotne warunki zarażenia. Przekroczenie ogrodzenia jest naruszeniem warunków kwarantanny. Nie dotyczy to zespołu upoważnionego do odbioru zaopatrzenia (patrz poniżej).
Trwa wyłączanie dostępu do sieci telefonicznej oraz internetowej. Komunikacja możliwa jedynie poprzez oficjalne kanały radiowe.
Trwa pełna weryfikacja informacji. Zaopatrzenie będzie przekazywane przez punkt dostaw na zachodnim molo. Data i czas zostaną wyznaczone przez latarnię morską Camp Nash.
Diagnoza i lekarstwo są w fazie badań. CDC współpracuje z lokalnymi placówkami w kwestii leku. Oczekujcie dostawy.


Czekać i pozostać przy życiu. Myślałyśmy, że to będzie proste – razem za ogrodzeniem, oddzielone od lasu oraz zwierząt, które stały się dzikie i dziwaczne – ale wciąż traciliśmy kolejne osoby. Paroksyzmy wyniszczały ich ciała, sprawiając, iż nie mogły choćby oddychać, wywoływały niegojące się rany, a czasami też gwałtowność, obracającą oszalałe dziewczyny przeciwko sobie. Wciąż się to zdarza. Z tą różnicą, iż teraz wiemy, że jedyne, co możemy zrobić, to pilnować własnego nosa.
Reese oraz Byatt należą do mnie, natomiast ja do nich. To za nie się modlę, gdy mijając tablicę ogłoszeń, przesuwam dwoma palcami po notatce od Marynarki Wojennej, która wciąż tu wisi, pożółkła i pognieciona, niczym talizman przypominający o złożonej przez nich obietnicy. Lekarstwo nadchodzi, musimy tylko pozostać przy życiu.
Reese wbija srebrne paznokcie w pomarańczę i zaczyna ją obierać. Zmuszam się, aby patrzeć w przeciwnym kierunku. Kiedy jedzenie jest świeże, tak jak w tym przypadku, walczymy o nie. Powiedziała, że to jedyny uczciwy sposób na rozwiązanie sporu. Żadnej jałmużny, zero litości. Nigdy by jej nie wzięła, gdyby nie czuła, że na nią zasługuje.
Wokół nas reszta dziewczyn zbiera się w akompaniamencie głośnego śmiechu, a następnie przekopuje się przez wypadające z każdej torby ubrania. Marynarka wciąż wysyła nam dostawy wystarczające dla naszej pierwotnej liczby, a także koszulki i buciki, które są zbyt małe, żeby któraś z nas je włożyła.
Są również kurtki. Nigdy nie przestają przysyłać kurtek. Nie, odkąd szron zaczął pokrywać trawę. Gdy uderzył Tox, była wiosna. Na nadchodzące lato wystarczyły nam nasze mundurki składające się z jednolitych spódnic oraz zapinanych koszul, ale – jak zawsze w Maine – nadeszła długa, ciężka zima. W ciągu dnia paliłyśmy ogniska, zaś nocą pracowały prądnice, które dostałyśmy od marynarki. Oczywiście dopóki nie zniszczyła ich burza.
– Masz na sobie krew – mówi Byatt.
Reese odrywa połę swojej koszuli i mi ją rzuca. Przyciskam materiał do twarzy. Chlupocze mi w nosie.
Nad nami, na mezaninie, coś zaszurało. Wszystkie spojrzałyśmy w górę. To Mona z roku wyżej. Ma rude włosy oraz buzię w kształcie serca. Wróciła ze znajdującego się na trzecim piętrze ambulatorium, gdzie zabrano ją po paroksyzmie ostatniego lata. Przebywała tam całe wieki i wątpię, aby ktokolwiek podejrzewał, że stamtąd wróci. Pamiętam, jak tamtego dnia jej twarz parowała i pękała, kiedy niesiono ją do izby chorych z narzuconym na głowę prześcieradłem tak, jakby już była martwa.
Teraz jej policzki przecina siateczka blizn, a na włosach widać zaczątek poświaty. Z blond warkocza Reese bije podobna łuna, wywołana przez Tox, i jest to tak bardzo z nią tożsame, że jestem zaskoczona, widząc to samo u Mony.
– Hej – mówi, stojąc niepewnie na nogach. Jej przyjaciółki podbiegają do niej, uśmiechają się i machają. Zachowują jednak spory odstęp.
Nie obawiamy się zarażenia. Każda z nas to w sobie ma, czymkolwiek to jest. Odstrasza nas widok znów rozpadającej się dziewczyny. Świadomość, iż nas też to w końcu spotka. Wiedza, że jedyne, co możemy zrobić, to trwać w nadziei, że jakoś zdołamy przez to przejść.
 – Mona – mówią jej przyjaciółki. – Dobrze znów cię widzieć.
Obserwuję, jak rozmowa się urywa. Dziewczyny odchodzą, by skorzystać z ostatnich promieni słońca. Zostawiły Monę samą na kanapie, wpatrującą się we własne stopy. Nie ma już dla niej miejsca pośród nich. Przyzwyczaiły się do jej nieobecności.
Spoglądam w górę na Reese oraz Byatt, przez co nie trafiam nogą w stopień. Nie wiem, czy kiedykolwiek mogłabym się od nich odzwyczaić.
Byatt wstaje, a dziwna zmarszczka wykrzywia jej brew.
– Zaczekajcie – mówi, po czym podchodzi do Mony.
Rozmawiają przez chwilę. Byatt się pochyla, żeby Mona mogła ją lepiej słyszeć. Błysk włosów dziewczyny obmywa skórę mojej przyjaciółki czerwienią. Następnie Byatt się prostuje, a Mona naciska jej kciukiem na wewnętrzną stronę przedramienia. Obydwie wyglądają na wytrącone z równowagi. Tylko troszeczkę, mimo wszystko to dostrzegam.
– Dobry wieczór, Hetty.
Odwracam się. To dyrektorka. Rysy na jej twarzy są jeszcze ostrzejsze niż zazwyczaj. Siwe włosy upięła w ciasny kok, z kolei guziki koszuli zapięła pod samą szyję. Wokół ust kobiety dostrzegam blado różową plamę od krwi, która nieustannie sączy się spomiędzy jej warg. Tox ją i Welch potraktował inaczej. Nie wykończył ich tak, jak resztę nauczycieli. Nie zmienił także ciał w taki sam sposób, w jaki robi to z naszymi. Zamiast tego na ich językach powstały jątrzące się wrzody, a w kończynach nigdy niekończące się drżenie.
– Dobry wieczór – odpowiadam. Przymyka oko na wiele rzeczy, ale nie na maniery.
Wskazuje przez salę na wciąż pochylającą się nad Moną Byatt.
– Jak sobie radzi?
– Mona? – pytam.
– Nie, Byatt.
Od czasu późnego lata u Byatt nie wystąpił paroksyzm, zatem na pewno niedługo ją to czeka. Paroksyzmy pojawiają się sezonowo, każdy kolejny gorszy od poprzedniego, aż nie jesteśmy już w stanie ich znieść. Natomiast po jej ostatnim, nie mogę sobie wyobrazić niczego gorszego. Nie wygląda ani trochę inaczej – poza tym, że nie może pozbyć się bólu gardła, za to przez jej plecy przechodzi miejscami przebijający się przez skórę, kościsty grzebień – a pamiętam wszystkie z następujących po sobie zmian. Jak ciekła z niej krew, która potem sączyła się przez nasz stary materac, dopóki nie zaczęła kapać na deski podłogowe pod łóżkiem. Była zupełnie ogłupiała, gdy rozdarła się skóra wzdłuż jej kręgosłupa.
– Dobrze się trzyma – mówię. – Obawiam się, że to jednak tylko kwestia czasu.
– Przykro mi to słyszeć – odpowiada kobieta. Przygląda się Byatt i Monie troszeczkę dłużej, marszcząc brwi. – Nie wiedziałam, że byłyście przyjaciółkami Mony.
Od kiedy ją to interesuje?
– Raczej koleżankami.
Dyrektorka patrzy na mnie, jakby była zaskoczona, że wciąż tu stoję.
– Uroczo – stwierdza. Rusza przez hol, po czym idzie korytarzem do swojego gabinetu.
Przed Toxem widywałyśmy ją codziennie, ale teraz chodzi do ambulatorium albo zamyka się w biurze, gdzie przyklejona do radia, rozmawia z marynarką i CDC.
My nigdy nie miałyśmy zezwolenia na korzystanie z komórek – według broszurki to buduje charakter. Pierwszego dnia Toxu odcięto kable linii telefonicznej. Dopilnowano, aby wszystko pozostało utajnione, żeby utrzymać kontrolę nad obiegiem informacji. Przynajmniej mogliśmy rozmawiać z rodzicami przez radio i słuchać, jak za nami płaczą. Do czasu. W końcu Marynarka stwierdziła, że sprawa zaczęła wymykać się spod kontroli, więc tego również zabronili. Musieli podjąć odpowiednie kroki.
Dyrektorka nigdy nie zawracała sobie głowy tym, by nas pocieszać. Nie miało to większego sensu.
Zanim wróciła do nas Byatt, kobieta zdążyła już zamknąć za sobą drzwi gabinetu na klucz.
– O co chodziło? – pytam ją, gdy staje obok. – Z Moną.
– O nic. – Pomaga wstać Reese. – Idziemy.

***

Raxter zbudowano na sporym skrawku ziemi na wschodnim końcu wyspy. Budynek z trzech stron otacza woda, a z czwartej mieści się płot oraz brama. Za nią rośnie las, z tymi samymi sosnami i świerkami, które znajdują się także na terenie szkoły, ale za ogrodzeniem są grube i splątane. Młode pnie owijają się wokół starszych. W naszej części jest czysto i schludnie, jak przedtem – tylko my się zmieniłyśmy.
Reese prowadzi nas przez teren szkoły do miejsca na wyspie, w którym skorkowaciały wystawione na wiatr skały i ułożyły się razem w żółwią skorupę. Teraz siedzimy tam ramię w ramię z Byatt pomiędzy nami. Orzeźwiająca bryza rozwiewa jej luźne kosmyki. Dzisiaj jest spokojnie, nie-niebieskie czyste niebo. W oddali pustka. Za Raxter ocean staje się głęboki, połyka mieliznę i popycha prądy morskie. Na horyzoncie nie widać żadnych statków ani lądu. Nic nie przypomina nam o tym, że gdzieś tam wciąż istnieje świat, który w niezmienny sposób trwa dalej bez nas.
– Jak się czujesz? – pyta Byatt.
Dwa dni temu blizna na moim ślepym oku strasznie napuchła. To pamiątka po początkach epidemii, kiedy jeszcze nie rozumiałyśmy, co się z nami dzieje.
Mój pierwszy paroksyzm na zawsze zamknął mi prawe oko i pozbawił w nim wzroku. Myślałam, że na tym się skończy, dopóki pod spodem nie zaczęło coś rosnąć. Trzecia powieka, jak przypuszczała Byatt. Nie bolało, po prostu swędziało jak diabli i czułam, że coś się pod nią porusza. Właśnie dlatego próbowałam ją rozerwać.
To było głupie. A blizna jest tego wystarczającym dowodem. Ja sama ledwie cokolwiek z tego pamiętam, ale Byatt mówi, że w połowie zmiany Brygady Ogniowej upuściłam strzelbę i drapałam twarz tak, jakby coś przejęło nade mną kontrolę, skierowało moje paznokcie na zaskorupiałe rzęsy i zaczęło szarpać skórę.
Szrama prawie się zagoiła, lecz co jakiś czas się otwiera i krew spływa mi po policzku, różowa i wodnista, zmieszana z ropą. Podczas Zmiany Ogniowej moje myśli są skupione na czymś innym, więc nie jest tak źle, choć teraz mogę usłyszeć bicie własnego tętna. Skażona krew? Możliwe. To jednak najmniejsze z naszych zmartwień.
– Możesz mi to zaszyć? – Staram się nie okazać niepokoju, ale ona i tak to wyczuwa.
– Aż tak źle?
– Nie, po prostu…
– Umyłaś je chociaż? – przerywa mi.
Reese wydaje pomruk satysfakcji.
– Mówiłam ci, żebyś nie zostawiała otwartej rany – rzuca przemądrzale.
– Podejdź tu – prosi Byatt. – Daj mi spojrzeć.
Ustawiam się na skałach w taki sposób, by mogła uklęknąć, i unoszę ku niej głowę. Przesuwa palcem po okaleczeniu, muskając moją powiekę. Pod spodem coś się wzdryga.
– Wygląda, jakby bolało – mówi, wyciągając z kieszeni igłę i nić. Zawsze ma je ze sobą od momentu, w którym moje oko zabliźniło się po raz pierwszy. Z naszej trójki ona jest najbliżej siedemnastych urodzin. Widać to właśnie w takich sytuacjach. – Dobra. Nie ruszaj się.
Wbija igłę, wtedy czuję ból, lecz na tyle nieduży, że koi go zimny wiatr. Próbuję puścić do niej oczko, sprawić, aby się uśmiechnęła, ale ona jedynie kręci głową i marszczy brwi.
– Mówiłam, Hetty, żebyś się nie ruszała.
Jest w porządku. Byatt wpatruje się we mnie tak, jak ja w nią. Jestem bezpieczna, ponieważ ona tu jest. Do czasu, aż wbija igłę trochę zbyt głęboko. Spinam się, a całe moje ciało zgina się w pół. Ból mnie oślepia, jest wszędzie. Świat się rozpływa. Czuję spływającą mi do ucha krew.
– O mój Boże – piszczy. – Hetty, nic ci nie jest?!
– To tylko szwy – odzywa się Reese. Leży z zamkniętymi oczami na kamieniach, obrócona brzuchem do góry. Koszula podjeżdża jej tak wysoko, że mimo zawrotów głowy wyraźnie widzę blady skrawek skóry. Nie odczuwa zimna, nawet w dni takie jak ten, kiedy nasze oddechy zmieniają się w parę.
– Tak – odpowiadam. W przeciwieństwie do mojego oka, ręce Reese nigdy nie sprawiają jej problemu. Uspokajam warczenie wydobywające się spomiędzy moim warg. Jest wiele rzeczy, o które mogłybyśmy się pokłócić, ale to nie musi być akurat ta. – Kontynuuj.
Byatt próbuje coś powiedzieć, lecz zagłusza ją dochodzący z okolic ogrodu krzyk. Odwracamy się, by sprawdzić, czy któraś z dziewczyn nie przeżywa właśnie swojego pierwszego razu. Raxter przeprowadza sześć roczników przez liceum, a raczej przeprowadzało, więc wszystkie nasze najmłodsze dziewczęta skończą niebawem trzynaście lat. Miały po jedenaście, gdy zaczął się ten cały bałagan, i teraz Tox po kolei w nie uderza.
Nic złego się jednak nie dzieje. To tylko Dara o płetwiastych palcach z naszego roku, czeka tam, gdzie piętrzą się kamienie.
– Strzelanie! – woła do nas. – Panna Welch mówi, że czas poćwiczyć.
– Idziemy.
Byatt zawiązuje moje szwy, wstaje i wyciąga do mnie rękę.
– Dokończę po kolacji.

***

Przed Toxem też ćwiczyłyśmy strzelanie. To praktykowana od początków szkoły tradycja, choć wówczas miała inny charakter niż teraz. Wyłącznie uczennice ostatniego roku – oraz Reese, która jest najlepszym strzelcem na wyspie, urodzona do tego tak, jak do wszystkiego w Raxter – szły do lasu z Panem Harkerem strzelać do puszek po napojach. Mężczyzna układał je na ziemi jedna obok drugiej. Reszta z nas miała wtedy zajęcia z bezpiecznego obchodzenia się z bronią, chociaż zwykle wyglądały raczej jak czas wolny, gdyż Pan Harker nieustannie spóźniał się z powrotem.
Niestety później Tox odebrał nam Pana Harkera. Pozbawił także Reese ręki, którą strzelała, i zmienił ją w taki sposób, że nie była już w stanie pociągnąć za spust. Strzelanie przestało być po prostu strzelaniem, a stało się treningiem strzeleckim, ponieważ teraz istnieją stworzenia, które musimy zabijać. Co kilka dni, popołudniami, kiedy słońce zniża się nad ziemię, każda z nas po kolei strzela tak długo, aż trafi w sam środek celu.
Musimy być gotowe, powtarza nam Welch. Żeby bronić siebie i innych.
Podczas pierwszej zimy przez ogrodzenie przedostał się lis. Zwyczajnie prześlizgnął się pomiędzy prętami. Jedna z dziewczyn z Brygady Ogniowej przyznała, że nie potrafiła go zabić, bo przypominał jej psa z rodzinnego domu. To właśnie dlatego zwierz przemknął przez teren szkoły aż na dziedziniec. I właśnie dlatego zapędził w kozi róg ostatnią z najmłodszych uczennic, po czym rozerwał jej gardło.
Ćwiczyłyśmy niedaleko cypla w stodole. Znajdowały się tam wielkie przesuwane drzwi, otwarte po obu stronach, aby niecelne strzały lądowały w oceanie. Dawniej trzymano tu cztery konie, ale wczesną wiosną zauważyłyśmy, że Tox przeniknął do ich ciał, identycznie jak do naszych. Wypychał im kości przez skórę, rozciągając ją tak mocno, aż zaczynały ryczeć. Wyprowadziłyśmy je więc na zewnątrz, zaciągnęłyśmy do wody i zastrzeliłyśmy. Ich przegrody stoją teraz puste. Ustawiamy się w nich, czekając na swoją kolej. Musimy strzelać bez przerwy, dopóki nie zrobimy tego prawidłowo.
Panna Welch trzyma większość arsenału pod kluczem w szkolnym magazynie. Przechowuje tam również naboje – marynarka zaczęła je przysyłać, jak tylko usłyszała o zwierzętach. Tutaj do dyspozycji mamy jedynie dubeltówkę oraz karton łusek. Są poukładane na stole zrobionym z dwóch drewnianych kozłów i deski ze sklejki. To nie to samo, co strzelby, z których strzelamy w trakcie Zmiany Ogniowej, ale Welch zawsze powtarza, że broń to broń. Te słowa za każdym razem powodują skurcz szczęki u Reese.
Ustawiam się przed drzwiami boksu i czuję, jak się huśtają, kiedy Byatt do mnie doskakuje. Reese wchodzi niedbale pomiędzy nas. Nie dopuszczają jej do strzelania z powodu ręki, mimo to przychodzi tu codziennie. Spięta i milcząca obserwuje cel.
Wcześniej kolejność była alfabetyczna, lecz traciłyśmy wszystko: oczy, dłonie, a na końcu także imiona. Teraz najstarsze dziewczyny mają pierwszeństwo. Idzie im szybko. Większość z nich jest na tyle dobra, że trafia w środek już po kilku strzałach. Julia i Carson potrzebowały dwóch. Niekończące się, upokarzające oczekiwanie rozpoczyna się dopiero wtedy, gdy Landry oddaje więcej salw, niż jestem w stanie policzyć. Później przychodzi czas na nasz rocznik. Byatt wystarczają trzy próby. Godne szacunku. Właśnie dlatego łączą mnie z nią w parę na Zmianie Ogniowej. Jeżeli ona spudłuje, ja to nadrobię.
Byatt podaje mi dubeltówkę. Chucham na dłonie, żeby przywrócić im czucie, zanim zajmuję jej miejsce. Unoszę broń do ramienia i celuję. Wdech, skupienie, wydech, mocny nacisk palca. Huk wystrzału mnie przeszywa. To proste. To jedyna rzecz, w której jestem lepsza od Byatt.
– Dobrze, Hetty! – chwali Welch. Ktoś z tłumu parodiuje ją śpiewnym tonem. Wywracam okiem, kładę śrutówkę na prowizorycznym stole, a potem podchodzę do stojących przy drzwiach przegrody przyjaciółek.
Zazwyczaj po mnie jest Cat, ale tym razem następuje lekka roszada. Ktoś jęczy i wypycha Monę przed szereg. Ta potyka się raz czy dwa, po czym prostuje plecy, spoglądając na dziewczyny w poszukiwaniu jakiejś oznaki litości. Żadnej nie znajduje. Zachowujemy ją wyłącznie dla siebie.
– Może mi dzisiaj odpuścisz? – zwraca się do Welch. Na twarzy Mony maluje się złudny spokój, mimo to reszta ciała wykonuje nerwowe ruchy. Prawie jej się udaje, niemal omija swoją kolej, lecz my do tego nie dopuszczamy. Tak samo nauczycielka.
– Obawiam się, że nie. – Welch kręci głową. – Spróbuj.
Mona mówi coś jeszcze, jednak zbyt cicho, by ktokolwiek mógł ją usłyszeć. W końcu podchodzi do stołu. Broń leży przygotowana. Jedyne, co musi zrobić, to wycelować i strzelić. Unosi dubeltówkę, kołysze nią w zgiętym ramieniu, jakby tuliła lalkę.
– Na co czekasz? – słychać Welch.
Mona przymierza się do strzału, przesuwając palec na spust. Wszystkie zachowujemy ciszę. Trzęsą jej się ręce. Chociaż jakimś cudem trzyma poprawnie wycelowaną broń, nie jest w stanie zdobyć się na ostateczny wysiłek.
– Nie potrafię – jęczy. – Nie mogę… Nie umiem. – Opuszcza strzelbę i patrzy w moją stronę.
I nagle z boku jej szyi pojawiają się trzy głębokie cięcia, wyglądające całkiem jak skrzela. Nie ma krwi. Pulsują jedynie z każdym oddechem, a pod skórą coś zaczyna się przesuwać.
Mona nie krzyczy. Nie wydaje żadnego dźwięku. Po prostu osuwa się płasko na plecy z szeroko otwartymi ustami. Wciąż się we mnie wpatruje, natomiast jej klatka piersiowa powoli się unosi. Nie mogę odwrócić wzroku. Nie, gdy Welch pospiesznie kuca przy stopach Mony i sprawdza jej puls.
– Zaprowadźcie ją do pokoju – nakazuje. Do pokoju, nie do ambulatorium, gdyż tam zabiera się wyłącznie najgorsze przypadki. Z Moną było już znacznie gorzej niż jest w tym momencie. Tak jak z nami wszystkimi.
Dziewczyny z Brygady Łodziowej można rozpoznać po nożach. Mają pozwolenie na to, aby nosić je przełożone przez szlufki w paskach. Wychodzą przed resztę. Zawsze one. Łapią Monę za ramiona, a potem prowadzą z powrotem do domu.
Rozlega się paplanina, kiedy podążamy za nimi, ale Welch odchrząkuje.
– Dziewczęta – mówi, przeciągając słowo tak, jak zwykła to robić w trakcie sprawdzania pokoi. – Czy pozwoliłam wam odejść? – Nikt nie odpowiada. Welch podnosi śrutówkę i podaje ją pierwszej uczennicy w kolejce. – Zaczniemy od nowa. Od początku.
Żadna z nas nie jest zaskoczona. Już dawno zapomniałyśmy, jakie to uczucie. Ustawiamy się więc w rzędzie, czekamy i oddajemy nasze strzały, czując przechodzące z dubeltówki do naszych rąk ciepło – ciepło Mony.

***

Podczas kolacji rozproszyłyśmy się i podzieliłyśmy na mniejsze grupy. Zazwyczaj dawałyśmy radę przynajmniej siedzieć w jednym pomieszczeniu, lecz dzisiaj wzięłyśmy od Welch nasze racje i się rozeszłyśmy. Część dziewczyn przyszła tutaj, do holu, inne powędrowały do kuchni, gdzie usiadły wokół starego pieca na drewno. Płonie w nim właśnie ostatnia z zasłon. Po dniach takich jak ten oraz przypadkach takich jak Mony, rozdzielamy się i zastanawiamy, która z nas będzie następna.
Stoję przy schodach, oparta o poręcz. Nasza trójka jako ostatnia otrzymała dziś jedzenie i nie zostało niemal nic dobrego. Zaledwie dwie kromki chleba, obie śliskie od pleśni. Gdy przyniosłam tylko tyle, Byatt wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać – żadna z nas nie dostała nic na lunch, ponieważ Reese uczciwie wygrała tę pomarańczę – ale na szczęście Carson z Brygady Łodziowej dała mi trochę przeterminowanej zupy. Czekamy, aż natrafimy na otwieracz do puszek, żeby móc ją zjeść. W międzyczasie Reese leży na podłodze, próbując się zdrzemnąć, zaś Byatt patrzy w górę, gdzie widać drzwi do ambulatorium na trzecim piętrze.
W czasach, w których ten budynek został zbudowany, znajdywały się tam pomieszczenia dla służby. Od wąskiego korytarza odchodzi sześć pokoi, nad nimi mieści się taras, a pod nimi główny hol o wysokości dwóch kondygnacji. Można się do niego dostać, jedynie używając schodów na mezaninie na drugim piętrze i przechodząc przez małe, przekrzywione drzwi – zazwyczaj zamknięte.
Nie lubię na nie patrzeć. Tak samo jak myśleć o najbardziej chorej dziewczynie, którą tam zabrano. Nie podoba mi się, że nie ma tam wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić każdą z nas, oraz to, że wszystkie drzwi są zamykane od zewnątrz. Gdyby ktoś chciał, mógłby zatrzymać kogoś w środku.
Zamiast tego patrzę przez główny hol na szklaną ścianę jadalni. Długie puste stoły porąbano na rozpałkę, a sztućce wyrzucono do oceanu, abyśmy nie dysponowały żadnymi ostrymi przedmiotami. To było moje ulubione pomieszczenie w budynku. Nie pierwszego dnia, kiedy nie miałam gdzie usiąść, ale każdego kolejnego, gdy schodziłam na śniadanie i widziałam Byatt pilnującą dla mnie krzesło. Na pierwszym roku to zawsze ona je dla nas zajmowała. Lubiła wcześnie wstawać, by przed posiłkiem przejść się po dworze. Spotykałam ją przy stole, gdzie czekała z gotowym dla mnie tostem. Zanim zaczęłam uczęszczać do Raxter, zawsze jadłam je z masłem, lecz Byatt pokazała mi, że dżem jest lepszy.
Moją uwagę zwraca Cat, która po drugiej stronie pomieszczenia ściska w dłoni otwieracz do puszek. Odpycham się od barierki i ruszyłam w jej kierunku, omijając czwórkę dziewczyn leżących na podłodze. Ich ciała tworzą kwadrat, a głowy mają ułożone jedna na brzuchu drugiej i próbują się nawzajem rozśmieszyć.
– Widziałam, jak Carson się nad tobą zlitowała – mówi Cat, kiedy do niej podchodzę. Ma proste czarne włosy, ciemne oczy oraz rozważne spojrzenie. Dopadł ją jeden z najgorszych przypadków Toxu. Spędziła tygodnie w ambulatorium. Trzeba było związać jej ręce, żeby nie rozdrapywała skóry, gdy ta się gotowała i wychodziły z niej bąble. Wciąż ma blizny, białe ślady na całym ciele, jakby po ospie, a także pęcherze, które za każdym razem pękają, krwawiąc na nowo.
 Odwracam wzrok od nowej rany na jej szyi i się uśmiecham.
– Nie zajmie to długo.
Podaje mi otwieracz, więc wsuwam go za pasek. Pod koszulę, aby nikt nie mógł mi go ukraść po drodze do schodów.
– U was wszystko w porządku? – pytam. – Ciepło wam?
Cat ma na sobie raptem odpinaną polarową podszewkę z kurtki swojej przyjaciółki. Obydwie miały pecha w ostatnim przydziale ubrań, a poza tym tutaj nikt nie daje rady utrzymać przy sobie koca na długo. Chyba że nie spuszcza go z oczu…
– Tak. Dzięki, że pytasz – odpowiada Cat. – I, hej, uważajcie z zupą. Najpierw się upewnijcie, że puszka nie jest wybrzuszona na pokrywce. Mamy dość zmartwień na głowie, nie potrzebujemy do tego zatrucia.
– Okej. Przekażę to reszcie.
Oto cała Cat, miła na swój własny sposób. Jest z naszego roku, a jej mama pracuje w marynarce. Mój tata zresztą też. Raxter oraz Camp Nash to jedyne namiastki cywilizacji w obrębie kilku mil i przez lata zbliżyły się do siebie tak bardzo, że Raxter udziela stypendiów dziewczynom, których rodzice są zatrudnieni w marynarce. To jedyny powód, dla którego tutaj jestem. Jedyny powód, dla którego jest tu Cat. Na koniec każdego kwartału jeździłyśmy tym samym busem na lotnisko. Ona kierowała się do bazy w San Diego, z kolei ja do tej w Norfolk. Nigdy nie zajmowała dla mnie miejsca, ale kiedy się do niej dosiadałam, posyłała mi przyjazny uśmiech i pozwalała zasnąć na swoim ramieniu.
Ledwie siadam obok Byatt, a wtedy zaczyna się jakieś poruszenie przy drzwiach frontowych, gdzie gromadzą się dziewczyny Landry. Można nas podzielić na jedenaście, może dwanaście grup – jedne dość spore, inne mniejsze. Największa z nich skupia się wokół Landry, dwa lata starszej ode mnie, wywodzącej się ze starego bostońskiego rodu, starszego nawet od rodziny Byatt. Nigdy za bardzo nas nie lubiła. Ta niechęć jeszcze bardziej się nasiliła, gdy kiedyś narzekała na brak chłopców na wyspie, a Reese rzuciła jej najbardziej obojętne spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałam, i powiedziała:
– Ale za to jest mnóstwo dziewczyn.
To sprawiło, że coś podskoczyło w mojej klatce piersiowej. Coś, co wciąż mogę poczuć w nocy, kiedy warkocz Reese rzuca falującą poświatę na sufit. Bliskość. Pragnienie.
Ktoś krzyczy. Dostrzegamy, jak tłum się miesza i splata w ciasny okrąg, skupiający się wokół osoby leżącej na podłodze. Schylam się, próbując coś zobaczyć. Błyszczące brązowe włosy, ciało wiotkie i kościste.
– Wydaje mi się, że to Emmy – oznajmiam. – Ma swój pierwszy raz.
Gdy nadszedł Tox, Emmy była w szóstej klasie. Dziewczyny z jej roku, jedna po drugiej, gwałtownie wchodziły w dorosłość – ich pierwsze paroksyzmy. Krzyczały, rozrywane niczym fajerwerki. W końcu przyszła kolej na nią.
Nasłuchujemy, jak jęczy, jej ciało wygina się i dygocze. Zastanawiam się, co otrzyma, jeżeli cokolwiek. Skrzela jak Mona? Pęcherze jak Cat? Może kości jak Byatt? Albo rękę jak Reese? Niestety czasem Tox nie daje nic – tylko zabiera i zabiera. Zostawia cię wycieńczoną i usychającą.
W końcu nastaje cisza, a grupa wokół Emmy zaczyna się rozrzedzać. Wygląda całkiem nieźle jak na pierwszy paroksyzm. Kiedy wstaje, chwieje się na nogach i nawet stąd widzę jej żyły na szyi. Wyróżniają się, jakby były bliznami.
Gdy otrzepuje spodnie z kurzu, słychać brawa. Julia z Brygady Łodziowej odrywa kawałek swojej nieświeżej bułki i podaje go Emmy. Dziś w nocy ktoś zostawi prezent pod jej poduszką. Może parę wsuwek albo kartkę z jednego z magazynów, które wciąż przechodzą z rąk do rąk.
Landry ją przytula. Emma promienieje, dumna z tego, jak dobrze to zniosła. Myślę jednak, że uderzy w nią to później, kiedy już opadnie adrenalina i w pobliżu nie będzie Landry. Prawdziwy ból. Zmiana.
– Nadal jest mi przykro – mówię z naburmuszoną miną. – Mnie nikt nigdy niczego nie dał z okazji mojego pierwszego razu.
Byatt się śmieje. Jej dłonie szybko się poruszają, otwierając puszkę, i podaje mi pokrywkę.
– Proszę. Mój prezent dla ciebie.
Zlizuję z niego warstwę zupy, ignorując jej musujący, kwaśny smak. Byatt bierze łyk z pojemnika. Gdy wypije jedną trzecią, poda ją mnie. Reese zawsze jest ostatnia. Nie da się jej przekonać do jedzenia w żaden inny sposób.
– Jak uważasz, kiedy ogłoszą nową listę osób do Brygady Łodziowej? – przemawia głośno Byatt. Pyta mnie, chociaż chce zwrócić uwagę Reese, która od dawna stara się o przydział do tej jednostki.
Jej mama odeszła na długo przed tym, zanim rozpoczęłam naukę w Raxter, ale poznałam jej tatę, pana Harkera. Był dozorcą, konserwatorem oraz złotą rączką. Przed epidemią i kwarantanną żył w domku poza terenem szkoły, lecz potem marynarka go przysłała, aby zamieszkał z nami. Gdy Tox zaczął oddziaływać na jego ciało, poszedł do lasu. Od tamtego momentu Reese próbuje go odnaleźć.
Brygada Łodziowa jest dla niej jedyną szansą. Wyłącznie w ten sposób może wydostać się poza ogrodzenie. W skład grupy wchodzą zazwyczaj wciąż te same trzy uczennice, dopóki któraś z nich nie umrze, jednak kilka dni temu jedna z dziewczyn powiedziała, że to była jej ostatnia wyprawa i nie zamierza już więcej wychodzić. Taylor, bo o niej mowa, jest prawie najstarsza z nas. Zawsze służyła pomocą, uspokajała wszystkich i przywracała do porządku. Nie potrafimy dociec, co sprawiło, że zrezygnowała.
Krąży plotka, iż ma to związek z jej dziewczyną, Mary, która zdziczała ostatniego lata. Jednego dnia znajdowała się wśród nas, a następnego zniknęła – w jej ciele pozostał jedynie Tox, natomiast z oczu zniknął blask. Taylor była wtedy z nią, musiała ją obezwładnić i władować kulkę w głowę. Każda z nas myśli, że właśnie dlatego opuszcza Brygadę Łodziową, ale kiedy Lindsay wczoraj o to zapytała, Taylor uderzyła ją w twarz zewnętrzną stroną dłoni i od tamtej pory nikt już o tym nie wspominał.
Tymczasem nie powstrzymało nas to od rozważań na ten temat. Taylor wciąż powtarza, że czuje się dobrze, że wszystko u niej w porządku, lecz odejście z Brygady Łodziowej nie jest normalne. Zwłaszcza dla niej. Welch i dyrektorka wkrótce będą musiały ogłosić, która z dziewczyn zajmie jej miejsce.
– Może jutro – mówię. – Mogę spytać.
Reese otwiera oczy i siada. Jej srebrne palce drżą.
– Nie rób tego. Tylko wyprowadzisz Welch z równowagi.
– Dobrze – odpowiadam. – Nie martw się. Wybiorą ciebie.
– Zobaczymy – mruczy Reese. Nie są to najmilsze słowa, jakie kiedykolwiek sobie powiedziałyśmy, ale blisko im do tego.

***

Tej nocy Byatt dokończyła szyć moje oko, lecz teraz nie mogę zasnąć. Wpatruję się od dołu w łóżko Reese, gdzie Byatt wielokrotnie wyryła swoje inicjały. BW. BW. BW. Robiła to wszędzie. Na pryczy, na ławce w każdej klasie, na drzewach w lesie, nad wodą. W ten sposób oznaczała Raxter jako swoje. Niekiedy myślę, że gdyby poprosiła, pozwoliłabym jej zrobić to samo ze sobą.
Cisza, trwa nieprzerwana cisza, aż około północy przerywają ją dwa strzały. Spinam się, ale ledwie mija jedno uderzenie serca, a docierają do mnie rozchodzące się echem krzyki Brygady Ogniowej.
– Czysto!
Nade mną chrapie Reese. Byatt i ja dzielimy dół, ściśnięte tak ciasno, że mogę dosłyszeć, jak zgrzyta zębami podczas snu. Ogrzewanie wyłączono już jakiś czas temu, więc śpimy najbliżej siebie, jak to tylko możliwe, w kurtkach i we wszystkim, co mamy. Mogłabym sięgnąć do kieszeni i poczuć tam gładką powierzchnię naboju.
Usłyszałyśmy o tym wkrótce po wyznaczeniu przez Welch zmian Brygady Ogniowej. Na pierwszej z nich dziewczyny dostrzegły coś z dachu, ale nie mogły dojść do porozumienia, co tak naprawdę widziały. Jedna stwierdziła, że było niewyraźne, lecz lśniło oraz poruszało się niemal jak osoba, przemieszczająca się powoli i miarowo. Druga powiedziała, że to coś wyglądało na zbyt duże jak na człowieka. Niemniej jednak wystraszyło je to na tyle, że zebrały wszystkie dziewczyny z Brygady Ogniowej w najmniejszym pokoju na drugim piętrze, po czym pokazały im, w jaki sposób otworzyć pocisk. Nauczyły je, jak zignorować wewnętrzny dreszcz i połknąć proch strzelniczy, bo to najlepsza trucizna, gdybyśmy kiedykolwiek potrzebowały szybkiej śmierci.
Czasami nocą się zastanawiam, co one tam takiego zobaczyły, ale czując łuskę w kieszeni, wiem, że jestem bezpieczna przed czymkolwiek, czego się wtedy bały. Tym razem przed oczami mam wyłącznie Monę – Monę ściskającą dubeltówkę i Monę wyglądającą tak, jakby chciała ją sobie przyłożyć do czoła.
Przed Raxter nigdy nie trzymałam strzelby w ręce. W moim rodzinnym domu mieliśmy tylko pistolet wojskowy mojego taty, który przechowywał na wszelki wypadek, kiedy przebywał poza jednostką – ale był schowany pod kluczem. Byatt wcześniej nawet nie widziała broni na oczy.
– Jestem z Bostonu – powiedziała, gdy ja i Reese się z niej śmiałyśmy. – Nie potrzebujemy tam karabinów, tak jak wy tutaj.
Zapamiętałam to, ponieważ prawie wcale nie wspominała o domu. Nie nawiązywała do niego w rozmowach, jak ja robiłam to z Norfolk. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek za nim tęskniła. W Raxter nie pozwalano nam mieć komórek, więc jeśli któraś z nas chciała zadzwonić do rodziny, musiała podczas przerwy popołudniowej ustawić się w kolejce do gabinetu dyrektorki.
Ani razu jej tam nie widywałam.
Obracam się, żeby na nią spojrzeć. Leży wyciągnięta obok mnie i drzemie. Tęskniłabym za domem, gdybym była z rodziny takiej jak ona, bogatej i błękitnokrwistej. Taka jest między nami różnica. Byatt nigdy nie pragnęła czegoś, czego nie miała.
– Przestań się gapić – burczy, szturchając mnie w żebro.
– Przepraszam.
– Co za menda – prycha, lecz splata swój mały palec z moim i układa się z powrotem.
Po tym chyba zasnęłam, bo pamiętam jedynie pustkę. Nagle mrugam, słysząc skrzypnięcie deski podłogowej, a Byatt nie leży już przy mnie. Stoi w progu i zamyka za sobą drzwi, wchodząc do środka. Musiała się wymknąć, kiedy odpłynęłam, pogrążona we śnie.
Nie powinnyśmy po nocach opuszczać swoich pokoi, nawet jeśli chcemy tylko skorzystać z toalety znajdującej się na drugim końcu korytarza. Panuje zbyt gęsta ciemność, dlatego Welch ustanowiła bardzo surową godzinę policyjną.
Podpieram się na łokciu, ale jestem ukryta w cieniu, więc Byatt tego nie widzi. Przystaje u stóp łóżka i wspina się po drabinie do Reese.
Jedna z nich wzdycha. Słychać krzątaninę, gdy się usadawiają, a wtedy żółta biel warkocza Reese zwisa z jej materaca i delikatnie kołysze się nade mną. Dryfuje niczym pióra, pokrywając sufit wyblakłymi świetlistymi wzorami.
– Hetty śpi? – pyta.
Nie wiem dlaczego, lecz spowalniam oddech, upewniając się, że nie mogą mnie usłyszeć.
– Tak.
– Co jest? – docieka.
– Nic – odpowiada Byatt.
– Wyszłaś na zewnątrz?
– Tak – przytakuje.
Zazdrość skręca mi wnętrzności. Dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? I dlaczego opowiada o tym akurat Reese? Nie podoba mi się, że Byatt widzi w niej coś, czego nie dostrzega we mnie.
Jedna z nich się porusza, prawdopodobnie Byatt wtula się w Reese. Śpi naprawdę blisko. Zawsze budzę się z jej palcami w kieszeniach moich dżinsów.
– Gdzie poszłaś? – szepcze Reese.
– Na spacer.
Potrafię rozpoznać kłamstwo. Byatt nie ryzykowałaby po to, żeby zwyczajnie rozprostować nogi. Tego mamy pod dostatkiem każdego ranka. Nie, po jej głosie wyczuwam, że coś ukrywa, a zazwyczaj dzieli się ze mną swoimi sekretami. Dlaczego tym razem jest inaczej?
Reese milczy, więc Byatt kontynuuje.
– Welch przyłapała mnie w drodze powrotnej.
– Cholera.
– W porządku – uspokaja ją Byatt. – Byłam jedynie na dole w holu.
– Co jej powiedziałaś?
– Że zeszłam po butelkę wody na ból głowy.
Srebrna ręka Reese zgarnia mi warkocz z pola widzenia. Potrafię sobie wyobrazić krótki błysk jej oczu oraz zaciśniętą szczękę. Chociaż może w ciemności jest łagodniejsza. Może pozwala emocjom uzewnętrznić się tylko wtedy, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi.
Poznałam ją pierwszego dnia w Raxter. Miałam trzynaście lat, ale nie wyglądałam na tyle. Nie byłam trzynastolatką z wyraźnym biustem, zaokrąglonymi biodrami i wyszczerzonymi zębami. Byatt spotkałam już na promie kursującym z lądu na wyspę. Rozegrałyśmy to bardzo krótko i rzeczowo. Wiedziała, kim jest oraz kim ja powinnam być, i uzupełniała mnie wszędzie tam, gdzie tego potrzebowałam. Reese była inna.
Siedziała na schodach w głównym holu. Miała przyduży mundurek, a podkolanówki opadały jej na kostki. Nie wiem, czy już tamtego dnia dziewczyny się jej bały, czy istniał jakiś inny powód. Jeżeli zachowywały się tak, ponieważ była córką dozorcy, dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Inne uczennice z naszego roku gromadziły się wokół ogniska tak daleko od niej, jak tylko się dało.
Byatt i ja minęłyśmy ją w drodze do pozostałych. Sposób, w jaki Reese na mnie wówczas spojrzała… Do dziś pamiętam ten płomienny gniew w jej oczach.
Po tym incydencie przez dłuższy czas nic się między nami nie wydarzyło. Uczęszczałyśmy na wspólne zajęcia i wymieniałyśmy skinienia głową na powitanie – to tu, to tam, w korytarzu, w drodze pod prysznic. Któregoś razu z Byatt potrzebowałyśmy trzeciej osoby do grupowego projektu na francuskim. Reese była najlepsza w klasie, więc wybrałyśmy ją.
To nam wystarczyło. Zanim się obejrzałyśmy, siedziała z nami na obiedzie, stała obok nas na apelu, i gdy sobie przypomnę, jak na mnie patrzyła tamtego pierwszego dnia, nawet jeśli zwrócę uwagę na to, że mój żołądek zaciska się za każdym razem, kiedy wypowiada moje imię, to nie miało znaczenia. Nadal nie ma. To najbliższa relacja, jaką kiedykolwiek będę z nią mieć – jej łóżko nade mną, jej cichy głos, gdy rozmawia z kimś innym.
– Czy myślisz – przemawia po chwili – że jest coraz gorzej?
Mogę niemal usłyszeć, jak Byatt wzrusza ramionami.
– Prawdopodobnie.
– Prawdopodobnie?
– Chodzi mi o to, że nie mam pojęcia – dodaje Byatt. – Z pewnością. Ale nie dla każdego. – Zapada krótkie milczenie, a potem znowu rozlega się jej głos, tak cichy, że muszę się wysilić, aby to usłyszeć. – Słuchaj, jeżeli wiesz coś…
Do moich uszu dociera odgłos szurania butów Reese, kiedy odwraca się na drugi bok.
– Złaź – warczy. – Jest mi ciasno.
Czasami się zastanawiam, czy była inna, zanim odeszła jej mama. Czy była bardziej otwarta? Jednak z drugiej strony nie potrafię jej sobie takiej wyobrazić.
Ruszam się, gdy Byatt wchodzi do łóżka, ale udaję, że dalej śpię. Po prostu odwracam się do niej plecami. Myślę, że obserwuje mnie przez moment, lecz chwilę później się kładzie. Zasypiam dopiero, kiedy niebo nad horyzontem zaczyna się powoli rozjaśniać.
Porozmawiajmy o pierwszej miłości - Praca zbiorowa

Porozmawiajmy o pierwszej miłości - Praca zbiorowa

„Pierwsza miłość.
To coś więcej niż uczucie.
To siła.
To coś, co siedzi głęboko w nas.
Czasami zainteresowanie jest jednostronne, dusząco nieodwzajemnione. Zauroczenie, które nie przeradza się w nic więcej. Ale gdy nadchodzi dzień, w którym zainteresowanie jest obustronne, wyczekiwane i odwzajemnione, wtedy dzieje się magia.
Pierwsza.
Miłość.”
Kim Holden

Nowe, niesamowite doznanie, ukradkiem skradzione spojrzenia, pierwsze pocałunki i motyle w brzuchu… Pierwsza miłość może czegoś nauczyć, ale też zgubić.
Słodka, gorzka, ekscytująca, a może też rozrywająca serce?
Czy pierwszej miłości się nie zapomina?

Autorki znane z list bestsellerów, opowiadają o pierwszej miłości i związanych z nią emocjach. Zapraszamy, porozmawiajmy o pierwszej miłości!”

„Porozmawiajmy o pierwszej miłości” to książka, w której znajdziecie zbiór pięknych, zabawnych i wzruszających opowiadań o pierwszej miłości. Każde opowiadanie jest inne i wyjątkowe i naprawdę na siłę nie będę wybierać tego jednego, które mogłoby być najlepsze, bo wszystkie mnie urzekły i mi się podobały. Autorki w swoich opowiadaniach ukazały różne oblicza tej najważniejszej miłości, czyli pierwszej miłości, która zostaje w sercu i o której się nie zapomina. 

Nie będę pisać, o czym są opowiadania, bo cokolwiek bym napisała, to i tak zbyt dużo bym zdradziła. Zapewniam Was, że jest to książka lekka, niewymagająca, ale warta uwagi. Autorki naprawdę postarały się i napisały opowiadania pokazujące wiele twarzy pierwszej miłości. Historie są krótkie, treściwe i napisane bardzo przystępnym językiem, więc wszystko czyta się na jednym wdechu. Poza tym wstęp do książki napisała cudowna Kim Holden, a to samo w sobie jest dużą rekomendacją. Słowa Kim na pewno trafią do Waszych serc i długo będziecie o nich myśleć. 

„Porozmawiajmy o pierwszej miłości” to książka, którą tylko i wyłącznie mogę Wam polecić. To idealna lektura na wakacje, przy której może i Wy znajdziecie swoją pierwszą miłość.

Gorąco polecam!

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Filia.
Toxyczne dziewczyny - Rory Power - Zapowiedź patronacka

Toxyczne dziewczyny - Rory Power - Zapowiedź patronacka

Feministyczna wersja "Władcy Much" opowiadająca o trzech najlepszych przyjaciółkach, które mieszkają w szkole z internatem dla dziewcząt, mieszczącej się na wyspie objętej kwarantanną. Po tym, jak jedna z nich nagle znika bez śladu, reszta dziewczyn musi przebyć trudną drogę, by odkryć prawdę o swoim więzieniu. Ten najnowszy debiut to porywająca powieść, niepodobna do niczego, co już znasz.

Minęło osiemnaście miesięcy, odkąd na szkołę dla dziewcząt Raxter nałożono kwarantannę, od kiedy Tox pogrążył wyspę i wywrócił życie Hetty do góry nogami.

Zaczęło się powoli. Z początku zaczęli umierać nauczyciele. Potem Tox przeniósł się na uczennice, wykręcając i zmieniając ich ciała. Teraz, odcięte od reszty świata i pozostawione same sobie na wyspie, dziewczyny nie wychodzą poza ogrodzenie szkoły. Tox zmienił lasy w dzikie i niebezpieczne, a dziewczyny czekają na lekarstwo, które obiecano im dostarczyć. Tox przenika do wszystkiego.

Kiedy Byatt znika, Hetty robi wszystko, by ją odnaleźć, nawet jeśli oznacza to złamanie kwarantanny i walkę z potwornościami czającymi się za ogrodzeniem. Gdy się tego podejmuje, odkrywa, że w historii Raxter kryje się znacznie więcej, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać.
Anioł z Auschwitz - Eoin Dempsey - Fragment powieści

Anioł z Auschwitz - Eoin Dempsey - Fragment powieści

Rozdział 1

Auschwitz-Birkenau, wrzesień 1943 roku

Samochód zatrzymał się przed szeregiem trzydziestu magazynów, rozmieszczonych w trzech rzędach po dziesięć. Każdy miał około dwunastu metrów szerokości i sześćdziesięciu długości. Kierowca otworzył drzwi rapportführerowi Friedrichowi, Christopher wysiadł za nim.
– Będzie pan pracował głównie tutaj – rzekł Friedrich. Wyjął spod pachy rejestr, uniósł pierwszą kartkę i spojrzał na kolejną. – Widzę, że powierzyli panu to stanowisko dzięki doświadczeniu w księgowości.
Christopher przytaknął i spojrzał na magazyny, które otaczało wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego.
– Cieszę się, że dostaliśmy jakąś fachową pomoc. Przed wojną byłem prawnikiem we Frankfurcie. Tu jest napisane, że jest pan Niemcem, ale trafił pan do nas z terenów okupowanych.
– Tak, mieszkałem na Jersey, zanim wyspa została wyzwolona.
– Błogosławiony dzień, nie wątpię. – Friedrich zamknął rejestr i podał go kierowcy. – Jestem pewien, że jako oficer SS doskonale zdaje pan sobie sprawę, jak ważną pracę tu wykonujemy.
– Oczywiście, herr rapportführer.
– Bardzo dziwny akcent – zauważył Friedrich.
Był ciepły, wrześniowy dzień. Christopher poczuł, jak po plecach spływa mu strużka potu. Jego nowy mundur boleśnie opinał go w ramionach. Gdzieś w oddali grała orkiestra. Docierały do niego niesione przez wiatr tony Kanonu D-dur Pachelbela.
– W Europie żyje za dużo plemion, jest za dużo różnic, za duże szanse na konflikt, wojnę. Wystarczy spojrzeć na historię, żeby zobaczyć, do czego to prowadzi. Interesuje się pan historią? Na pewno. Zapewne dlatego poprosił pan o przydział właśnie tutaj, żeby trafić do samego centrum tworzenia historii. Mam identyczne odczucia. Wiele nas łączy.
– Tak, herr Friedrich.
– A Żydzi od zarania byli najgorszym z tych wszystkich plemion. Ta wojna to ich wina. Placówki takie jak ta mają zapobiec kolejnym wojnom. Rozumie to pan, prawda herr Seeler?
– Tak, herr rapportführer, oczywiście. – Około stu dwudziestu metrów dalej stał duży, betonowy budynek. Jego masywny komin wznosił się kilkanaście metrów w górę i wypluwał gęsty, czarny dym.
– Chodzi mi o to, że musimy być twardzi jak granit – odezwał się ponownie Friedrich. – Powtarzam to wszystkim nowym oficerom. Nasza praca jest zbyt ważna, nie możemy kalać jej współczuciem czy litością dla więźniów. – Splunął. – Żadne przejawy słabości, zwłaszcza względem więźniów, nie będą tu tolerowane. Potrzebuję wyłącznie zahartowanych, w pełni oddanych esesmanów. Rozumie mnie pan, herr obersturmführer?
– Oczywiście, herr rapportführer, doskonale rozumiem.
– Żydzi, jak wszystkie pasożyty, świetnie się przystosowują. Potrafią odczytywać nasze emocje, grać na naszych lękach. Dlatego do tej pracy nadają się tylko silni mężczyźni, którzy nie są podatni na ich podłe sztuczki, wymierzone we wszystko, co jest dobre na tym świecie. Musi pan wiedzieć, że każdy wydany tu rozkaz służy dobru Rzeszy, dlatego nigdy nie może pan kwestionować otrzymanych poleceń.
– Nie mogę się doczekać nowych obowiązków, herr rapportführer.
– Dobrze, bardzo dobrze, takiej odpowiedzi oczekiwałem. Czeka pana wyjątkowo ważne zadanie. Wraz z rozwojem naszej tutejszej aktywności rośnie zapotrzebowanie na oddanych funkcjonariuszy, którzy trzymaliby pieczę nad redystrybucją funduszy z powrotem do Rzeszy.
Szli wzdłuż szeregu magazynów. Drzwi znajdującego się tuż przed nimi były otwarte. Wewnątrz przebywało około dwudziestu względnie zdrowo wyglądających kobiet, które sortowały oznaczone białą kredą walizki. Kiedy zbliżyli się do wejścia, żadna nie podniosła głowy. Co chwilę kobiety rzucały ubrania na ogromną stertę albo odkładały biżuterię na otoczoną przez uzbrojonych strażników długą ławę.
– Będzie pan nadzorował sonderkommando, naszą żydowską siłę roboczą, przy sortowaniu dóbr i kosztowności, które mogą się nam na coś przydać. Następnie będzie pan przeglądał owe dobra i odsyłał je do Rzeszy. Pański obowiązek będzie polegał na zapewnieniu bezpiecznego przesyłu. Rozumiem, że wypracowanie odpowiedniego systemu wymaga czasu, ale proszę się starać. Potrzeby naszego obozu są ogromne, nie może być więc mowy o lenistwie albo niskiej wydajności.
Friedrich kiwnął na Christophera, by poszedł za nim, i obaj cofnęli się o kilka kroków.
– Będzie pan za nie odpowiadał. – Friedrich objął zamaszystym gestem znajdujące się przed nimi magazyny. – Nie muszę dodawać, że nie tolerujemy tu korupcji. Proszę mieć na oku zarówno siebie, jak i innych. Wydział polityczny patrzy. Jak pan wie, mogą w dowolnym momencie przeszukać każdego i nieustannie węszą za niedozwolonymi kontaktami z więźniami. Jeżeli zostanie pan przyłapany na złodziejstwie czy też sprzeniewierzeniu, jak mawiacie w księgowości, kara będzie szybka i surowa. Ale jestem pewien, że sięganie po takie środki nie będzie konieczne.
– Oczywiście, że nie, herr rapportführer.
– Herr Seeler, jestem ciekaw… Szybko pan awansował. To dość niezwykłe, by nowy rekrut tak szybko został obersturmführerem.
– Jestem księgowym, herr rapportführer. Nadano mi ten stopień, żeby inni księgowi uznali moje zwierzchnictwo.
– Tak czy siak, spodziewałem się, że pańskie stanowisko zajmie jakiś ranny weteran. Trudno uwierzyć, że młody, sprawny mężczyzna ze Zjednoczonego Królestwa zdołał w takim tempie wstąpić do SS i zdobyć u nas tę funkcję.
– Straty wśród naszych dzielnych żołnierzy powodują, że ludzi mojego pokroju, którzy wcześniej mieszkali za granicą, chętniej przyjmują do SS. Obecnie każdy ma szansę służyć w szeregach elity Hitlera, tak rdzenni Niemcy, jak i cudzoziemcy. Gdy okazało się, że mogę spełnić marzenia i zostać żołnierzem SS, naprawdę mi ulżyło. Koniec końców urodziłem się w Berlinie, herr Friedrich.
Christopher nie wspomniał o olbrzymiej łapówce, jaką jego wujek musiał zapłacić, by zapewnić mu stanowisko w obozie, bo oczywiście trafił tam wyłącznie dlatego. Gdy się nabierze wprawy, łatwiej kłamać, a Friedrich wydawał się całkowicie usatysfakcjonowany tą odpowiedzią.
– Proszę za mną. – Friedrich podążył między magazyny, a Christopher podbiegł, żeby go dogonić. Panowała tam dziwna cisza. Christopher zastanawiał się, gdzie podziali się wszyscy więźniowie. Słyszał, że są tam ich tysiące. – Czy przed przydziałem nazwa naszej placówki obiła się panu o uszy?
– Owszem. Wuj mi o niej opowiadał. Jest oficerem Wehrmachtu, stacjonuje na froncie wschodnim.
– A jak on dowiedział się o obozie?
– Wiedział, że pragnę służyć Rzeszy, więc rozejrzał się dla mnie za przydziałem.
– Nasza praca ma istotne znaczenie, ale nie można o niej mówić. Nie muszę przypominać o pańskiej przysiędze lojalności.
– Powtarzam ją każdego dnia, herr rapportführer.
– Miło mi to słyszeć, herr Seeler. Dzięki młodym mężczyznom takim jak pan, Führer będzie z nas dumny. – Wyszli spomiędzy trzeciego rzędu magazynów i stanęli przed pokaźnym ceglanym budynkiem. Wyglądał jak masywne gospodarstwo rolne kilkusetmetrowej długości. – Te budynki są nowe, ukończone ledwie dwa miesiące temu. Właśnie tu będzie pan gromadził dobra i kosztowności. Trafiliśmy na dobry moment. Zawsze lepiej oprowadzać nowo przybyłych, gdy jest pusto. Kiedy przyjeżdża transport, robi się dość gorączkowo.
Friedrich poprowadził Christophera w stronę wejścia do budynku, po drodze minęli kilku więźniów. Wyglądali na zdrowych i dobrze odżywionych. Każdy niósł jakieś narzędzia lub pchał wózek. Przeszli przez niewielki przedsionek prowadzący do przestronnej przebieralni, w której pod ścianami oraz na środku stały rzędy ławek. Nad ławkami, co kilkadziesiąt centymetrów, wisiały ponumerowane haczyki. W pomieszczeniu panowała pustka, nie było ani jednego okna, powietrze było gęste. Christopher miał ochotę jak najszybciej opuścić to miejsce.
– Będzie pan organizował gromadzenie odzieży i kosztowności likwidowanego tu niepożądanego elementu. – Słowo „likwidowany” odbiło się w głowie Christophera głośnym echem, od razu pomyślał o Rebecce. Poczuł, że miękną mu kolana, i natychmiast usiadł na najbliższej ławce.
– Nie ma czasu na odpoczynek. Czeka pana wiele pracy – ponaglił go Friedrich.
Christopher wyszedł za nim z powrotem przez przedsionek, a następnie masywne, stalowe drzwi z judaszem oraz znakiem: „Szkodliwy gaz! Wejście zagraża życiu”.
Mężczyzna wziął głęboki haust powietrza. Friedrich zdążył wyprzedzić go o kilka kroków, więc Christopher musiał go dogonić, próbując przy tym zwolnić oddech. 
– Jestem pewien, że domyśla się pan, jaki jest charakter naszej pracy, i rozumie, dlaczego jest taka delikatna.
Christopher zdał sobie sprawę, że milczy o kilka sekund za długo, więc rzucił pośpiesznie:
– Tak, herr rapportführer, zarówno delikatna, jak i ważna.
– Otóż to. To jedno z krematoriów, z których będzie pan pobierał przeznaczone do wysyłki dobra. Oprócz niego są jeszcze trzy, wkrótce najpewniej staną kolejne. Można odnieść wrażenie, że pracy ciągle przybywa i nigdy się nie kończy. – Friedrich poprowadził Christophera z powrotem do samochodu. – Pańskie biuro znajduje się na końcu tego rzędu, ale i to z czasem może się zmienić. – Widząc zbliżającego się Friedricha, kierowca zasalutował i otworzył obu mężczyznom drzwi. Christopherowi drżały dłonie, więc schował je do kieszeni. Serce waliło mu w piersi, a wsiadając, uderzył głową w karoserię. Rapportführer chyba tego nie zauważył. Droga na koniec rzędu magazynów zajęła kilka chwil, Friedrich przez cały czas mówił – coś o odpowiedzialności i honorze – ale Christopher już go nie słuchał.
Samochód zatrzymał się przy ostatnim magazynie. Pewnie szybciej byłoby przejść tę odległość pieszo. Friedrich ruszył do przodu i ciągle mówiąc, dotarł do drewnianych drzwi z oknem. Christopher otworzył je i obaj weszli do środka. W pomieszczeniu było trzech mężczyzn, którzy podnieśli na nich wzrok. Friedrich poprowadził Christophera do drzwi prywatnego gabinetu. Wzdłuż ścian stały regały z aktami i rejestrami, okno wychodziło na ponury dziedziniec. Na niemal pustym biurku stał tylko telefon i sterta dokumentów, za biurkiem znajdował się duży sejf.
– To pańskie biuro, choć oczekuję, że większość czasu będzie pan spędzał w magazynach i krematoriach. – Wrócili do części, w której siedziało trzech mężczyzn. – Proszę pozwolić, że przedstawię pański personel pomocniczy. – Wszyscy trzej wstali. – Po pierwsze, oto Karl Flick. – Tęgi mężczyzna w okularach postąpił krok naprzód i podał Christopherowi zimną, spoconą dłoń. – To Wolfgang Breitner. – Breitner, niski człowiek z wielkim nosem, także wystąpił z szeregu i uśmiechnął się. – A to Toni Müller. – Tym razem dłoń Christophera uścisnął wysoki i poważnie wyglądający mężczyzna.
– Witamy, herr obersturmführer. Nie możemy się doczekać współpracy – oświadczył Müller. – Jestem pewien, że nie brakuje panu pomysłów na reorganizację procesu księgowania.
– Zgadza się – odparł Christopher i poczuł ulgę, że nie zadrżał mu głos. – Zdaje się, że dziś jest ważny dzień, musimy się przygotować na następny transport. Na kiedy go zaplanowano, herr rapportführer?
– Z tego, co wiem, na jutro – odpowiedział Friedrich i spojrzał na zegarek. – Na mnie czas. Po pracy panowie zaprowadzą pana do kwatery. Witam w Auschwitz, herr Seeler.
Friedrich zamknął za sobą drzwi, a Christopher powiódł wzrokiem po nowych współpracownikach – jego podwładnych. Wszyscy trzej w międzyczasie usiedli przy swoich biurkach i wlepili wzrok w dokumenty oraz rejestry. Christopher przeprosił, oddalił się do łazienki mieszczącej się na końcu korytarza, po czym zatrzasnął się w ostatniej kabinie. Z całej siły przycisnął kolana do klatki piersiowej i siedział na toalecie, dopóki nie wystraszył się, że jego nieobecność może wzbudzić podejrzenia.
Kiedy wrócił do biura, przerzucił papiery leżące na biurku i ułożył je w kolejności do lektury. Raporty informowały, że do obozu przybywa ogromna liczba ludzi. Wiele tysięcy każdego tygodnia, a jednak do pracy w miejscowych fabrykach potrzebowano tylko około trzydziestu tysięcy robotników. Baraki w głównym obozie nie mogły pomieścić więcej niż kilka tysięcy osób. Nic z tego nie rozumiał. Liczby się nie zgadzały. Na biurku leżały też rejestry dotyczące mienia więźniów, które zwrócono do Rzeszy: reichsmarki, dolary, funty, liry, pesety, franki, ruble i wszystkie inne waluty, o jakich kiedykolwiek słyszał. Przez obóz płynęła rwąca rzeka pieniędzy, a on miał okiełznać jej nurt.
Po pracy nowi współpracownicy zaprowadzili go do kantyny. Podawano w niej okazałe porcje jedzenia, do tego, w przeciwieństwie do obozu szkoleniowego SS, naprawdę smacznego. Kwaterę miał dzielić z innym młodym oficerem ze służb wartowniczych obozu. Nazywał się Franz Lahm, był untersturmführerem z Regensburga. Chciał namówić Christophera na wieczorne wyjście, żeby poznał innych esesmanów lub wybrał się do kina, albo burdelu dla strażników.
– No, daj spokój. Chodź się z nami napić. Jeżeli zamierzasz kłaść się tak wcześnie przed każdym transportem, to nigdy z nami nie posiedzisz.
– Idź, nie przejmuj się mną. To mój pierwszy dzień. Obiecuję, że jutro wieczorem ze wszystkimi się przywitam.
Lahm wrócił o trzeciej nad ranem, przewrócił się o stojący na środku pokoju stolik i zasnął tam, gdzie upadł. Kilka sekund później pomieszczenie wypełniło się jego chrapaniem. Christopher nie reagował. I tak nie spał. Leżał w ciemności, zastanawiając się, jak znajdzie Rebeccę w tej pajęczynie chaosu i śmierci.


Rozdział 2

– Herr Seeler, czas wstawać. Wkrótce transport. Za pół godziny musimy być na stacji – powiedział Flick.
Powieki Christophera były ciężkie z powodu braku snu. Lahm już wyszedł, jego zapasowy mundur wisiał na drzwiach szafy. Na mankietach widniały ślady krwi. Christopher od razu się wzdrygnął. Miał wrażenie, że Flick go obserwuje. Wstał, po czym włożył mundur. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze i wziął głęboki oddech. Patrzył, jak klatka piersiowa unosi się i opada. Poprawił kołnierzyk i ruszył w stronę korytarza. Flick czekał chwilę, skinął głową, po czym wyprowadził go na poranne słońce. Wręczył Christopherowi rejestr. Na pierwszej kartce widniały wypisane na czarno liczby na ten dzień. Zbliżał się transport z Łodzi. Liczba w rejestrze głosiła „1200”.
– Polacy – stwierdził Flick. – Powinni być w niezłym stanie. To krótka podróż. Był pan już przy selekcji?
– Nie, jako takiej, nie.
– Po prostu stoimy z tyłu i pilnujemy, żeby zajęto się bagażami. Dźwiganiem zajmie się sonderkommando. Nic trudnego. – Flick spojrzał na Christophera przez grube okulary. – Proszę się nie martwić. Wiedzą, że to pański pierwszy dzień. Pójdzie jak po maśle. Nasza praca zacznie się później.
– Dziękuję, ale jestem pewien, że dam sobie radę. – Po oddaniu Flickowi rejestru, splótł dłonie za plecami.
Stacja wyglądała jak każda inna. Przy torach stały znaki, a nad peronem wisiał rozkład jazdy pociągów. W budynku dworca panował mrok, drzwi były zamknięte. Pozostali esesmani zgromadzili się za peronem, kilku miało na sobie białe fartuchy. Wokół biegali wybiedzeni więźniowie, znacznie chudsi i bledsi od tych, których widział poprzedniego dnia. Pchali rampy i ciągnęli na stację wózki. Jeden z nich garbił się tak bardzo, że prawie dotykał pchanego wózka piersią. Christopher nie mógł uwierzyć, że wygłodzone postacie więźniów są w stanie poruszać się tak szybko. Wszędzie roiło się od esesmanów. Większość krzyczała na więźniów, ich wrzask mieszał się z ujadaniem psów wyrywających się z ledwie trzymanych przez opiekunów smyczy. Przyjechał pociąg. Minął peron. Christopher policzył wagony. Liczby się nie zgadzały. 
Jak tysiąc dwieście osób miałoby się zmieścić w takim krótkim pociągu, i to jeszcze przeznaczonym do transportu bydła? 
Gdy skład stanął, drzwi się rozsunęły i krzyki esesmanów natychmiast przybrały na sile, zagłuszając wszystko poza szczekaniem psów. Żydowscy więźniowie pobiegli otworzyć bydlęcy wagon i pomóc ludziom wyjść z pociągu. Ze środka wytoczyli się oszołomieni ludzie. Rozglądając się niepewnie, przebiegali w jedną lub drugą stronę. Mieli pomarszczone, chude twarze i zaciśnięte usta. Esesmani od razu się nimi zajęli. Dzieci oraz starców spędzano na żwir obok torów. Jednego starszego mężczyznę trzeba było nieść. Kilka kobiet trzymało w ramionach niemowlęta. Gdy tylko udało im się opuścić wagony, ludzie ustawili się w kolejkach. Mężczyźni w jednej, kobiety i dzieci w drugiej.
Wagony opróżniono z ludzkiego ładunku w kilka minut. Wycia kobiet, którym wyrywano z rąk dzieci, nie dało się zagłuszyć. Mieszało się z budzącym lęk ujadaniem psów i niecichnącym krzykiem esesmanów, zarówno w języku niemieckim, jak i polskim. Christopher wziął głęboki oddech, opierając się pokusie zasłonięcia twarzy dłońmi. Flick stał obok nieruchomo. Wyglądał na znudzonego. SS weszło do pociągu z wyciągniętą bronią. Powyrzucało zwłoki z wagonów. Ciała spadały na ziemię jak worki, kości strzelały przy uderzeniach, krew z ran wsiąkała w glebę. Rozległ się kolejny strzał i z wagonu wyleciało ciało młodej dziewczyny. Christopherowi ścięło krew w żyłach, przeszył go skurcz bezradnej paniki. Wartownicy nadal wrzeszczeli na stojących w kolejkach ludzi, choć selekcja dobiegła już końca. Pojawiły się dwa nowe ogonki. W jednym stali młodsi, wyglądający zdrowo, w drugiej starcy i dzieci. W kolejce młodych znajdowało się maksymalnie sto, dwieście osób. Zostali odprowadzeni w stronę Auschwitz. Pozostali, przynajmniej tysiąc, zbili się w bezładny krąg. Krzyki esesmanów zaczęły cichnąć.
Christopher odwrócił się do Flicka.
– Jak często przyjeżdżają takie transporty?
– Zależy. Czasami dostajemy kilka w tygodniu, czasami kilka w jeden dzień. Wtedy to dopiero jest pracy. Raz…
Christopher przestał go słuchać. Nie potrafił skupić się na żadnej osobie w tłumie. Podszedł bliżej, całkowicie ignorując Flicka, całkowicie ignorując wszystko poza masą ludzi, którzy zbili się ciasno i czekali, aż zostaną stamtąd odprowadzeni. Zauważył kobietę w średnim wieku, w jasnoniebieskiej chuście na głowie. Wydawało się, że zupełnie nie pasuje do miejsca takiego jak to. Przyciskała do piersi niemowlę. Płakała, a dziecko było spokojne. Gdy więźniowie ładowali bagaże z wózków na ciężarówki, Breitner i Müller przeglądali niektóre walizki. Zanim do nich podszedł, machnął ręką na Flicka. Esesmani stojący obok wężyka ludzi czekających na wymarsz byli wyraźnie spokojniejsi niż wcześniej. Jednak trwoga nie zniknęła z oczu więźniów, a gdy tylko ktoś postawił stopę poza kolejką, psy natychmiast wyrywały się opiekunom. Kolumna ruszyła w stronę Birkenau.
Usłyszał za plecami kolejny wystrzał i gwałtownie się obrócił. Kilku esesmanów przeglądało sterty porzuconych ubrań.
– Ach, no i proszę, zawsze trafi się przynajmniej jeden – powiedział żołnierz, odsuwając płaszcz i odsłaniając drobne, trzęsące się ciałko płaczącego za matką chłopca. Christopher ruszył w kierunku mężczyzny z zamiarem przywołania go do porządku. Esesman uniósł karabin i strzelił dziecku w twarz. Christopher stanął jak zmrożony. Żołnierz położył broń na ramieniu, wyciągnął chłopca ze sterty ubrań za stopę, i rzucił jego zwłoki na ziemię obok wagonów, tam gdzie leżały pozostałe. Christopher spojrzał szeroko otwartymi oczami na innych wartowników, oczekiwał jakiejkolwiek reakcji. Wszyscy jednak zachowywali się normalnie. Odwrócił się i poszedł w stronę Müllera oraz Breitnera. Zatrzymał się jakieś trzy metry od nich, na bezpieczny dystans, z którego nie mogli dostrzec w jego oczach, jakie wstrząsały nim uczucia. Gdy podszedł, powitali go przelotnymi spojrzeniami.
Oczekują rozkazów, powiedział sobie w myślach, więc je dostaną.
– Chcę, żeby te wszystkie walizki zniknęły stąd w dziesięć minut, i ubrania też. Czy zawsze tak to wygląda? Pozostali więźniowie zabiorą swoje mienie do obozu pracy?
Müller zerknął kątem oka na Breitnera, po czym przeniósł spojrzenie na Christophera.
– Nie, wszystkie walizki zostaną tutaj. Zbierzemy resztę mienia więźniów, gdy się rozbiorą przed odrobaczaniem.
Christopher próbował się uspokoić, spowolnić bicie serca. Ostatni więźniowie właśnie odchodzili.
– Herr obersturmführer, prawdopodobnie powinien pan udać się do przebieralni. Z tego, co wiem, są w trójce – powiedział Müller.
– Tak, oczywiście. Herr Breitner, proszę ze mną. Ufam, że mogę zostawić panu zebranie i sprzątniecie tego, co tu zostało, herr Müller.
– Tak, herr obersturmführer, zrobimy to w ciągu godziny.
Christopher nie odpowiedział. Breitner wskazał gestem na samochód. Christopher usiadł w fotelu pasażera, Breitner zajął miejsce kierowcy. Ruszył za kolumną ludzi ciągnącą do Birkenau. Christopher dostrzegł kobietę w niebieskiej chuście, ale po chwili zniknęła w tłumie.
Po jednej stronie dziedzińca stali strażnicy z SS oraz sonderkommando, które składało się wyłącznie z więźniów. Za tłumem wyłaniał się budynek, który dzień wcześniej pokazał Christopherowi Friedrich. Wszyscy esesmani trzymali pałki. Za nimi, jakby czając się w tle, stali oficerowie, a wśród nich Friedrich. Ludzie dotarli na dziedziniec. Większość miała na sobie ciemne ubrania, wszyscy nosili żółte gwiazdy Dawida. Wartownicy z górujących nad dziedzińcem wieżyczek celowali karabinami maszynowymi w tłum.
– Herr obersturmführer, powinien pan poznać dowódcę sonderkommando. Będą wykonywali pańskie polecenia. – Christopher podążył za Breitnerem przez dziedziniec, na którym ludzie zbili się w wielką, pobrzmiewającą językiem polskim i jidysz, grupę. Dzięki zachowaniu esesmanów, którzy dla przybyłych na dziedziniec byli uprzejmi i powitali ich uśmiechami, a z niektórymi nawet dyskutowali albo żartowali, nastrój więźniów wyraźnie się poprawił. Strażnicy kierowali nimi niczym ruchem drogowym i bez zakłóceń prowadzili przez dziedziniec. Jeden z esesmanów poklepał starszego mężczyznę po plecach. Ludzie szemrali między sobą. Nadal wydawali się nerwowi i podejrzliwi. Friedrich oraz pozostali oficerowie gdzieś zniknęli. Breitner zaprowadził Christophera do kilkunastu ustawionych w szeregu członków sonderkommando. Na czele stał wysoki, przystojny mężczyzna.
– To Jan Schultz, szef jednostki sonderkommando pracującej w krematorium – wyjaśnił Breitner. Christopher pamiętał, żeby nie wyciągać ręki na powitanie. – Przejrzą mienie zostawione przez więźniów, a potem przekażą je nam.
– Bardzo dobrze – odrzekł Christopher, spoglądając na ustawionych w szeregu i patrzących prosto przed siebie mężczyzn. Większość miała siniaki na twarzach. – Pracujcie ciężko, a zostaniecie nagrodzeni – dodał.
Ktoś zaczął przemawiać do zebranych za nim ludzi. Tłum zamilkł. Wszystkie oczy zwróciły się na Friedricha, który, z dwoma innymi oficerami, stanął na pace ciężarówki.
– Przybyliście tutaj, do Auschwitz-Birkenau, jako ważny tryb wojennej machiny Trzeciej Rzeszy – zaczął Friedrich. – Przybyliście tutaj pracować. Wasza praca jest niemal tak samo ważna, jak wysiłki dzielnych żołnierzy, którzy każdego dnia ryzykują życie na froncie. Wszyscy, którzy będą chcieli pracować, mogą liczyć na bezpieczeństwo i jedzenie. – Friedrich przemawiał do tłumu po niemiecku i choć większość zdawała się go rozumieć, to obok ciężarówki stał członek sonderkommando, który tłumaczył jego słowa na polski.
Głos zabrał oficer stojący na lewo od Friedricha.
– Macie za sobą męczącą podróż. Jesteście cenni dla tego obozu i Rzeszy. Po pierwsze i przede wszystkim, chcemy mieć pewność, że jesteście zdrowi i chętni do pracy. W związku z tym wymagamy, żebyście wzięli prysznic i przeszli odkażanie. To bardzo ważne dla waszego zdrowia i dobrego samopoczucia. Nie możemy tolerować żadnych infekcji wśród robotników. – Ludzie w tłumie uśmiechali się, mocniej przytulając dzieci. Na ich obliczach ponownie zagościło życie, światło nadziei rozproszyło podejrzliwość. – Po prysznicu na każdego będzie czekała miska gorącej zupy – kontynuował.
Następnie trzeci oficer wystąpił naprzód. Wskazał na człowieka stojącego z przodu tłumu.
– Ty tam, tak, ty, czym się trudnisz? – Mężczyzna był stolarzem. – O, i bardzo dobrze, potrzebujemy stolarzy – odparł oficer. – Będziesz bardzo pożyteczny. A ty?
– Jestem lekarzem – odpowiedział kolejny mężczyzna.
– Doskonale, w obozowym szpitalu potrzebujemy lekarzy. – Przerwał i powiódł wzrokiem po tłumie. – Jeżeli jest wśród was więcej lekarzy lub pielęgniarek, proszę nie zapomnieć zgłosić się do mnie po prysznicu, a ja dopilnuję, żeby umieszczono was tam, gdzie wasze umiejętności są najbardziej potrzebne.
Po chwili ponownie przemówił Friedrich.
– Potrzebujemy lekarzy, dentystów, pielęgniarek, mechaników, hydraulików, elektryków i rzemieślników wszelkich fachów. Potrzebujemy również niewykwalifikowanych robotników. Wszyscy otrzymają dobrze płatną pracę. Wszyscy są ważni dla Rzeszy i naszej walki z bolszewickim zagrożeniem. A teraz, proszę, udajcie się ku wejściu do przebieralni, tam strażnicy pokierują was dalej. W środku upewnijcie się, że powiesiliście ubrania na ponumerowanych haczykach i zapamiętajcie te numery, ponieważ będą później potrzebne. Mamy tylko jedną przebieralnię i obie płcie muszą się nią dzielić. Przepraszam za tę sytuację, jesteśmy właśnie w trakcie poprawy tego stanu rzeczy. 
Ludzie weszli stłoczeni do budynku z płaskim dachem, po czym udali się do przebieralni. Mieli uśmiechnięte, uspokojone twarze. Christopher ponownie zauważył kobietę w niebieskiej chuście. Jej oblicze przepełniał żal i rezygnacja, wyglądała inaczej niż pozostali.
Gdy wszyscy zniknęli za drzwiami, do środka weszli członkowie sonderkommando i Christopher. Ludzie się rozbierali, a następnie składali ubrania w kupki, które umieścili pod zawieszonymi na ponumerowanych haczykach płaszczami. Sonderkommando powtórzyło instrukcje wydane przez oficerów stojących na płaskim dachu budynku, tym razem w ich ojczystym języku. Wszyscy dostosowali się bez najmniejszego oporu i cienia sprzeciwu. Christopher przeszedł pomiędzy rzędami ludzi, ale po chwili wyszedł na zewnątrz. Nie chciał pogłębiać ich zażenowania koniecznością rozbierania się na oczach obcych. Poczuł głęboką ulgę. 
Selekcja była prawdziwym koszmarem, mordy na stacji nieopisanym horrorem, ale przynajmniej już po wszystkim – pomyślał, wychodząc na niemal już pusty dziedziniec.
Stanął na środku placu, biorąc głęboki oddech. I wtedy zauważył esesmanów na dachu budynku. Oficerowie gdzieś zniknęli. Esesmani trzymali metalowe pojemniki, mieli na twarzach maski gazowe. Zmroziło mu krew w żyłach. 
To niemożliwe, nie mogą tego zrobić, nie po tym, co powiedzieli. 
Stłumił chęć pobiegnięcia do środka i ostrzeżenia więźniów. Nie mógł nic zrobić. Nie mógł zmienić tego, co zaraz miało się wydarzyć. Ogarnęła go trwoga. Rozejrzał się po dziedzińcu, by upewnić się, że nikt go nie widzi. Esesmani w maskach wyglądali jak ludzkie owady uwijające się na dachu niczym mrówki. Zdjęli osłony z wąskich metalowych kominów krematorium i wsypali do środka zawartość pojemników. Po chwili rozległy się krzyki – setki głosów krzyczały jednocześnie, a jednak dało się je odróżnić. Przebijały się przez grube warstwy cegieł i betonu. Na dziedziniec wjechały ciężarówki na wstecznym biegu. Kierowcy zwiększyli obroty silników, żeby zagłuszyć dochodzące z budynku wycie. Ale on nadal je słyszał.
Przechodzący obok esesman uśmiechnął się.
– Z tych pryszniców to chyba leje się za gorąca woda – zauważył. – Żydom się nie podoba.
Esesman poszedł w swoją stronę, a Christopher robił, co mógł, żeby się opanować. Zachowanie spokoju kosztowało go tyle wysiłku, że cały zdrętwiał. Miał wrażenie, że mundur stał się jego drugą skórą. Zaczął pocierać ramiona otwartymi dłońmi. Gdy pochylił głowę, spadła mu czapka. Krzyki nadal trwały, choć były już bardziej stłumione. Próbował myśleć o Jersey, o Rebecce, o ich pierwszym spotkaniu, o wszystkim, byle nie o tym. Zastanawiał się, czy się nie spóźnił, czy nie podzieliła już losu tych ludzi. Jeżeli nie żyje, to co mu pozostało?
Copyright © 2014 Kobiece Recenzje , Blogger