Zbuntowane serce - Vi Keeland, Penelope Ward

Zbuntowane serce - Vi Keeland, Penelope Ward

„Piękne lato w Hamptonie i gorący romans wydają się przepisem na idealne wakacje. Wiadomo jednak, że zakochać się w najbardziej nieodpowiednim facecie na ziemi, wytatuowanym twardzielu bez skrupułów, który jest dziedzicem bajecznej fortuny, to prosić się o duże kłopoty. Mądre dziewczyny o tym wiedzą. Gia również wiedziała, mimo to z pełną świadomością wplątała się w skomplikowaną relację, z której trudno wyjść bez ran.

Uczucie, które niespodziewanie narodziło się między nią a Rushem, okazało się czymś mocniejszym od zwykłej letniej miłostki, lecz nie było im dane po prostu cieszyć się swoją miłością. Musieli zmierzyć się z cierpieniem i dokonać trudnych wyborów. Druga część tej historii nie przyniesie cudownego rozwiązania narastających problemów pary. Konsekwencje jednorazowej przygody z Harlanem będą dla dziewczyny dużo poważniejsze niż niespodziewane macierzyństwo. Jak mocny okaże się związek Gii i Rusha?

W Zbuntowanym sercu sprawy znacznie się komplikują. Gia i Rush stoją na rozdrożu. Chociaż się kochają i tęsknią za sobą, pomiędzy nimi wyrasta mur niedopowiedzeń i zawiedzionego zaufania. Tęsknota miesza się z rozpaczą, miłość z gniewem. Każde kolejne wydarzenie zdaje się niweczyć szansę na szczęśliwe zakończenie. Oto jak kosztowna i trudna do odkupienia może być chwila zapomnienia!”

„Zbuntowane serce” to drugi tom cyklu The Rush, w którym poznajemy dalsze losy seksownego Rusha i Gii. Oczywiście i przy tej części świetnie spędziłam czas, bo choć autorki i tym razem nie wyszły poza ramy schematyczności, to ich książki mają w sobie to coś, co nie pozwala się od nich uwolnić. Według mnie „Zbuntowane serce” to przykład dobrej literatury kobiecej, która dostarcza emocji, wrażeń i można się przy niej dużo pośmiać. Autorki odwaliły kawał świetnej roboty i mogę Wam tę powieść tylko i wyłącznie polecić. To genialny romans z intrygującą i wciągającą fabułą, w którym oczywiście znajdziemy elementy komedii oraz wyrazistych i nietuzinkowych bohaterów, z którymi nie sposób się rozstać. Ja przepadłam i zatraciłam się w tym zmysłowym świecie i wiecie co? Myślę, że z Wami będzie podobnie. W tym tomie dzieje się naprawdę dużo, pojawia się wiele zawirowań w życiu bohaterów i każdy z nich musi podjąć trudne życiowe decyzje. Zapewniam Was, że nie będziecie się nudzić i z bólem serca zakończycie przygodę z tymi świetnymi bohaterami.

Niezmiennie uważam, że kreacja bohaterów wyszła autorkom perfekcyjnie. Każdy z nich jest inny, bardzo charakterystyczny i nawet troszeczkę zwariowany. Gia to świetna dziewczyna, którą wychowywał sam ojciec. To młoda kobieta, która spełnia swoje największe marzenie, czyli wydaje książkę. Gdy poznaje Rusha, aroganckiego playboya, czuje, że ten mężczyzna wywróci jej świat do góry nogami. I tak się oczywiście dzieje, pojawia się namiętność, pożądanie, a później miłość. Wydaje się, że nic nie jest w stanie ich rozdzielić. Niestety przewrotny los zakpi sobie z nich okropnie i Rush będzie musiał zmierzyć się z ogromnym dylematem. Czy przezwycięży swoje obawy i lęki? Tego już musicie dowiedzieć się sami.

„Zbuntowane serce” to świetny romans i naprawdę gorący erotyk. Jednak nie obawiajcie się, bo sceny zbliżeń między bohaterami zostały opisane subtelnie, z wyczuciem i smakiem, a co za tym idzie nie przytłaczają fabuły, są bardziej seksownym przerywnikiem, który umila czytanie.

Polecam Wam tę powieść z całego serca, bo to piękna i w pewnym sensie bardzo życiowa historia o przedziwnościach losu, ludzkich dramatach i przede wszystkim o prawdziwej miłości. To książka niezwykle zaskakująca, emocjonująca i także pouczająca, więc koniecznie musicie ją przeczytać.  

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Editio Red.
Magia cierni - Margaret Rogerson - Fragment powieści

Magia cierni - Margaret Rogerson - Fragment powieści

1
ZAPADAŁA NOC, KIEDY śmierć wjechała do Wielkiej Biblioteki w Summershall. Przybyła powozem. Elisabeth stała na dziedzińcu i patrzyła, jak konie z obłędem w oczach wpadają przez bramę, tocząc pianę z pysków. Wysoko w oknach wieży ostatnie promienie zachodzącego słońca zapłonęły, jakby pomieszczenia za nimi stanęły w ogniu, zaraz jednak umknęły w górę. W gasnącym blasku kładły się długie cienie aniołów i gargulców strzegących poznaczonych smugami deszczu parapetów biblioteki.
Turkocząc kołami, powóz zatrzymał się, a na jego boku zalśnił pozłacany emblemat: skrzyżowane pióro i klucz – symbol Kolegium. Żelazne kraty zmieniały tylną część pojazdu w więzienną celę. Choć noc była chłodna, dłonie Elisabeth były śliskie od potu.
– Scrivener – odezwała się stojąca obok niej kobieta. – Masz sól? Rękawice?
Elisabeth poklepała skórzane pasy krzyżujące się na jej piersi, macając umieszczone na nich kieszonki, oraz pojemnik z solą zwisający u jej biodra.
– Tak, pani dyrektor. – Brakowało jej tylko miecza, na ten jednak sobie nie zasłuży, dopóki nie ukończy wieloletniego szkolenia w Kolegium i nie zostanie strażniczką. Niewielu bibliotekarzy osiągało ten cel; z reguły albo rezygnowali, albo ginęli.
– Dobrze. – Dyrektorka zamilkła. Była zdystansowaną, szykowną kobietą o bladej jak śnieg twarzy i ogniście czerwonych włosach. Od jej lewej skroni aż do szczęki ciągnęła się blizna, tworząc zgrubienie na policzku i odginając w bok kącik ust. Tak jak Elisabeth, miała na piersi skórzane pasy, pod nimi jednak nosiła mundur strażnika, a nie szaty nowicjusza. Światło lamp połyskiwało w mosiężnych guzikach jej ciemnoniebieskiego płaszcza i lśniło w wypastowanych butach. Miecz wiszący przy jej biodrze był długi i wąski, z jelcem wysadzanym granatami.
Miecz ten cieszył się w Summershall sławą. Zabójca Demonów, bo tak brzmiała jego nazwa, posłużył dyrektorce do walki z malefiktem, kiedy miała zaledwie dziewiętnaście lat. Pamiątką tamtego właśnie starcia była blizna, która, jeśli wierzyć plotkom, sprawiała jej potworny ból, ilekroć kobieta się odezwała. Elisabeth powątpiewała w prawdziwość tych pogłosek, ale faktem było, że dyrektorka ostrożnie dobierała słowa, a już na pewno nigdy się nie uśmiechała.
– Pamiętaj – odezwała się wreszcie znowu – jeśli po dotarciu do krypty usłyszysz w myślach głos, nie słuchaj go. To grymuar ósmej klasy, stworzony wieki temu, i nie należy go lekceważyć. Od początków swojego istnienia doprowadził do szaleństwa dziesiątki ludzi. Jesteś gotowa?
Elisabeth przełknęła ślinę, nie będąc w stanie wydusić odpowiedzi przez ściśnięte gardło. Nie mogła uwierzyć, że dyrektorka w ogóle z nią rozmawia, a co dopiero że wezwała ją tutaj, aby pomogła dostarczyć grymuar do krypty. Na ogół taka odpowiedzialność wykraczała daleko poza rangę nowicjuszki. Nadzieja szamotała się w niej, jak ptak uwięziony we wnętrzu domu, fruwający w górę i w dół do utraty sił, wabiony obietnicą otwartego nieba w oddali; za nadzieją zaś niczym cień podążało przerażenie.
„Daje mi szansę dowieść, że warto mnie szkolić na strażnika – pomyślała. – Jeśli zawiodę, zginę. Wtedy przynajmniej będzie ze mnie jakiś pożytek. Będą mnie mogli zakopać w ogródku jako nawóz dla rzodkiewek”.
Ocierając spocone dłonie o szatę, skinęła głową.
Dyrektorka ruszyła przez dziedziniec, a Elisabeth podążyła za nią. Żwir chrzęścił im pod stopami. W miarę jak zbliżały się do powozu, powietrze stawało się coraz gęstsze od ohydnego smrodu, przywodzącego na myśl namokłą skórę gnijącą na morskim brzegu. Elisabeth dorastała w Wielkiej Bibliotece, w otoczeniu magicznych ksiąg pachnących pergaminem i atramentem, ale ten odór nie przypominał nic z tego, do czego przywykła; sprawiał, że piekły ją oczy, a ramiona pokrywała gęsia skórka. Nawet konie były niespokojne. Nerwowo przebierały kopytami w zaprzęgu, rozrzucając żwir, i ignorowały próbującego je uspokoić woźnicę. W pewnym sensie im zazdrościła – one przynajmniej nie wiedziały, co takiego wiozły za sobą przez całą drogę ze stolicy. 
Dwoje strażników zeskoczyło z kozła z dłońmi na rękojeściach mieczy. Elisabeth o mało się nie cofnęła, kiedy spojrzeli na nią spode łba, lecz zamiast tego wyprostowała plecy i uniosła podbródek, próbując jak oni zachować kamienną twarz. Nawet jeśli nigdy nie zasłuży na miecz, może przynajmniej wyglądać na dość odważną, aby nim władać.
Dyrektorka zagrzechotała pękiem kluczy, a tylne drzwi powozu otwarły się z jękiem. Mrok sprawił, że w pierwszej chwili obity żelazem przedział transportowy zdawał się pusty, zaraz jednak Elisabeth wypatrzyła leżący na podłodze przedmiot: płaską, kwadratową szkatułę z żelaza, zabezpieczoną ponad tuzinem zamków. Laik mógłby uznać takie środki ostrożności za absurdalne – ale nie na długo. W wieczornej ciszy z głębi skrzyni rozbrzmiał pojedynczy, donośny łomot, tak potężny, że powóz się zatrząsł, a jego drzwi zadrżały, grzechocząc zawiasami. Jeden z koni zarżał z przestrachem.
– Szybko – powiedziała dyrektorka. Chwyciła jeden z uchwytów szkatuły, a Elisabeth złapała za drugi. Razem uniosły ciężar i ruszyły w stronę drzwi, na których szczycie wyryto inskrypcję – wygięty w łuk zwój przytrzymywany z obydwu stron przez płaczące anioły. Niewyraźny napis, niemal niewidoczny w cieniu, głosił „officium adusque mortem”. Dewiza strażników. Służba aż do śmierci.
Weszły w długi korytarz o kamiennych ścianach, na których kładł się drżący blask pochodni. Masywna szkatuła coraz bardziej ciążyła Elisabeth w ręku. Nie poruszyła się więcej, ale dziewczyna nie czuła się tym uspokojona, bo przeczuwała, co to znaczy: zamknięta w środku księga nasłuchiwała. Czekała.
Przy wejściu do krypty stał na warcie kolejny strażnik. Kiedy zobaczył Elisabeth u boku dyrektorki, w jego małych oczkach zalśniła nienawiść. Był to strażnik Finch, podstarzały mężczyzna o krótkich, siwych włosach i obrzmiałej twarzy, w której jego rysy zdawały się rozpływać, zanurzone jak rodzynki w puddingu chlebowym. Pośród nowicjuszy znany był z tego, że jego prawe ramię było większe i bardziej umięśnione niż lewe, tak często je ćwiczył, wymierzając im chłostę.
Elisabeth zacisnęła dłoń na uchwycie szkatuły, aż pobielały jej kłykcie, instynktownie szykując się na cios, ale w obecności dyrektorki Finch nic jej nie mógł zrobić. Mamrocząc pod nosem, pociągnął za łańcuch. Cal za calem brona się uniosła, aż jej ostre, czarne zęby znalazły się powyżej ich głów. Elisabeth zrobiła krok naprzód.
A wtedy szkatuła szarpnęła.
– Uważaj – rzuciła ostro dyrektorka, gdy obie zatoczyły się na kamienną ścianę, z trudem utrzymując równowagę. Elisabeth poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Jej but wisiał nad krawędzią spiralnych schodów, których kręte stopnie, wijąc się, opadały w mrok.
Uświadomiła sobie straszną prawdę. Grymuar chciał, żeby spadły. Wyobraziła sobie, jak szkatuła toczy się w dół po schodach, uderza w kamienne płyty, otwiera się z trzaskiem łamanych zamków – i to byłaby jej wina…
Dyrektorka zacisnęła dłoń na jej ramieniu.
– Wszystko w porządku, Scrivener. Nic się nie stało. Przytrzymaj się poręczy i idź dalej.
Elisabeth z wysiłkiem odwróciła się od wykrzywionej w potępiającym grymasie twarzy Fincha. Ruszyły w dół. Spod ziemi wionęło chłodem, a powietrze pachniało zimnymi kamieniami, pleśnią i czymś jeszcze, czymś mniej naturalnym. Nawet kamień ociekał tu złem starożytnych reliktów, od wieków marniejących w mroku – świadomości, które nigdy nie śpią, umysłów, którym nie jest dane śnić. Powłoka z wielu ton ziemi tłumiła wszelkie dźwięki i panowała tu taka cisza, że w uszach Elisabeth dudnił tylko jej własny puls.
Całe dzieciństwo spędziła, eksplorując wszelkie zakamarki Wielkiej Biblioteki i wścibiając nos w niezliczone tajemnice, nigdy jednak nie była w krypcie. Miejsce to przez całe jej życie czaiło się pod gmachem biblioteki jak coś okropnego skrytego pod łóżkiem.
„To moja szansa” – upomniała się w myślach. Nie mogła sobie pozwolić na strach.
Zeszły do pomieszczenia przypominającego podziemia katedry. Ściany, sufit i podłoga wykute były z tego samego szarego kamienia, a pokryte żłobionymi rowkami kolumny oraz łukowe sklepienie wyrzeźbione zostały kunsztownie i z pietyzmem. W ciągnących się wzdłuż ścian wnękach stały posągi aniołów, u których stóp migotały świece. Ich pełne smutku, spowite cieniem oczy obserwowały żelazne półki ustawione rzędami we wnętrzu krypty. W przeciwieństwie do regałów na wyższych poziomach biblioteki, te były na stałe przytwierdzone do podłogi. Łańcuchy utrzymywały w miejscu zamknięte szkatuły, wsunięte między półki niczym szuflady. 
Elisabeth powtarzała sobie w duchu, że dobiegające ją z mijanych szkatuł szepty, to tylko wytwór jej wyobraźni. Łańcuchy pokrywała gruba warstwa kurzu. Większości szkatuł nie ruszano od dziesięcioleci, a zamieszkujące je księgi pogrążone były w głębokim śnie. Mimo to wciąż czuła na karku mrowienie, jakby ktoś ją obserwował.
Dyrektorka poprowadziła ją do znajdującej się za półkami celi, pośrodku której stał przytwierdzony do podłogi stół. Pojedyncza lampa olejna oświetlała jego poplamiony atramentem blat żółtawym blaskiem. Szkatuła niepokojąco posłusznie dała się ułożyć obok czterech ogromnych szram przecinających drewnianą powierzchnię, jak ślady jakichś wielkich pazurów. Elisabeth co chwila rzucała spojrzenia w ich kierunku. Wiedziała, skąd się wzięły. Wiedziała, co się dzieje, kiedy grymuar wyrwie się spod kontroli.
Malefikt.
– Jakie zabezpieczenie stosujemy najpierw? – zapytała dyrektorka, wyrywając Elisabeth z zamyślenia. Rozpoczął się egzamin.
– Sól – odpowiedziała, sięgając po zwisający jej u biodra pojemnik. – Podobnie jak żelazo, sól osłabia demoniczne moce. – Dłoń zadrżała jej lekko, gdy wysypywała kryształki, formując koślawy okrąg. Zarumieniła się ze wstydu, widząc jego nierówne krawędzie. Co, jeśli się okaże, że wciąż nie jest gotowa?
Ledwie dostrzegalne ciepło złagodziło surowe oblicze dyrektorki.
– Wiesz, dlaczego postanowiłam cię zatrzymać, Elisabeth?
Dziewczyna zamarła bez tchu. Dyrektorka nigdy nie zwracała się do niej po imieniu. Zawsze używała jej nazwiska, Scrivener, a czasem nazywała ją po prostu „nowicjuszką”, zależnie od tego, jak bardzo Elisabeth miała akurat przechlapane – a przechlapane miewała bardzo często.
– Nie, pani dyrektor – odparła.
– Hmm. Pamiętam, że szalała burza. Grymuary były tamtej nocy niespokojne. Tak hałasowały, że ledwie usłyszałam pukanie do drzwi. – Elisabeth z łatwością wyobraziła sobie tę scenę: deszcz bijący o okna, woluminy zawodzące, łkające i dygoczące w okowach. – Kiedy znalazłam cię na progu i wniosłam do środka, byłam pewna, że zaczniesz płakać. Zamiast tego rozejrzałaś się, po czym wybuchnęłaś śmiechem. Nie bałaś się. W tamtej chwili zrozumiałam, że nie mogę odesłać cię do sierocińca. Twoje miejsce było w bibliotece, należałaś do niej w równym stopniu, co książki.
Elisabeth słyszała już tę opowieść, ale tylko od swojego nauczyciela, nigdy z ust samej dyrektorki. Dwa słowa odbiły się echem w jej głowie, donośne jak uderzenia serca: „twoje miejsce”. Szesnaście lat czekała, żeby usłyszeć te słowa, i rozpaczliwie pragnęła, aby były prawdą.
Wstrzymując oddech, w milczeniu patrzyła, jak dyrektorka sięga po swoje klucze i wybiera największy spośród nich, tak stary, że rdza przeżarła go prawie w całości. Jasne było, że dla niej czas na sentymenty minął. Elisabeth musiała się zadowolić powtarzaniem w myślach niewypowiedzianej przysięgi, którą złożyła sobie niemal tak dawno, jak tylko sięgała pamięcią. Któregoś dnia ona też zostanie strażniczką. Sprawi, że dyrektorka będzie z niej dumna.
Sól posypała się na stół, gdy pokrywa szkatuły uniosła się ze skrzypnięciem. Smród gnijącej skóry rozlał się po krypcie, tak potężny, że Elisabeth omal nie zwymiotowała.
Wewnątrz spoczywał grymuar; gruby tom o poszarpanych, żółknących stronicach wciśniętych pomiędzy płaty tłustej, czarnej oprawy. Wyglądałby dość zwyczajnie, gdyby nie pękate wypustki sterczące z okładki, przypominające wielkie brodawki albo bąble na powierzchni bulgoczącej smoły. Każda z nich miała rozmiary sporej kulki, a były ich tam dziesiątki, odkształcające niemal każdy skrawek skórzanej powierzchni. Dyrektorka założyła parę ciężkich, przeszywanych żelazem rękawic. Elisabeth szybko poszła za jej przykładem. Przygryzła policzek, kiedy kobieta wyjęła księgę ze szkatuły i ułożyła ją w kręgu z soli.
W chwili, gdy wolumin dotknął blatu, wypustki się rozchyliły. To nie były brodawki – to były oczy. Oczy we wszelkich możliwych kolorach obracały się, przekrwione, a ich źrenice to się rozszerzały, to znów zwężały do rozmiarów główki od szpilki. Grymuar dygotał konwulsyjnie w dłoniach dyrektorki, która, zaciskając zęby, otwarła go z trudem. Elisabeth odruchowo sięgnęła do wnętrza kręgu i przycisnęła księgę do blatu, czując przez rękawice, jak skóra szarpie się i drży. Wściekła. Żywa.
Te oczy nie zostały stworzone za pomocą magii. Były prawdziwe, wyłupione z ludzkich oczodołów dawno temu, poświęcone dla stworzenia księgi dość potężnej, aby utrzymała w sobie zaklęcia wyryte na jej kartach. Jeśli wierzyć historycznym zapisom, większość ofiar nie była dobrowolna.
– Księga oczu – powiedziała Dyrektorka z niezmąconym spokojem. – Zawiera zaklęcia, które pozwalają zaglądać w umysły innych ludzi, czytać im w myślach, a nawet kontrolować ich zachowanie. Na szczęście jedynie kilku czarownikom w całym królestwie udało się kiedykolwiek uzyskać pozwolenie na jej przeczytanie.
– A po co im to?! – wybuchnęła Elisabeth, zanim zdołała się powstrzymać. Odpowiedź była oczywista. Czarownicy z natury byli źli, zdeprawowani przez demoniczną magię, którą władali. Gdyby nie Reformy, które na mocy prawa zakazały im oprawiania ksiąg we fragmenty ludzkiego ciała, grymuary, takie jak Księga oczu, nie stanowiłyby takiej rzadkości. Bez wątpienia czarownicy nieraz usiłowali je kopiować, ale zaklęć nie dało się zapisać przy pomocy zwyczajnych materiałów. Czarnoksięska moc w jednej chwili obróciłaby inkaust i pergamin w popiół.
Ku jej zaskoczeniu, dyrektorka poważnie potraktowała jej pytanie, choć nie patrzyła już na Elisabeth. Zamiast tego skupiła się na przewracaniu stron, sprawdzając, czy nie doznały żadnych uszkodzeń w trakcie podróży.
– Może nadejść czas, kiedy takie czary, jakkolwiek odpychające, okażą się konieczne. Ciąży na nas wielka odpowiedzialność wobec królestwa, Scrivener. Gdyby ten grymuar uległ zniszczeniu, zawarte w nim zaklęcia zostałyby utracone na zawsze. To jedyna istniejąca kopia.
– Tak, pani dyrektor. – Zdawała sobie z tego sprawę. Strażnicy bronili grymuarów przed światem w równym stopniu, co świata przed nimi.
Elisabeth zebrała się w sobie, podczas gdy dyrektorka przerwała na chwilę przerzucanie kartek, pochylając się, aby lepiej obejrzeć plamę na jednej ze stron. Przewożenie grymuarów wysokiej klasy niosło ze sobą ryzyko, ponieważ każde przypadkowe uszkodzenie mogło je sprowokować do przemiany w malefikt. Przed zamknięciem w krypcie należało je poddać dokładnym oględzinom. Elisabeth była przekonana, że kilkoro oczu wyglądających spod okładki patrzyło prosto na nią – i że przebłyskiwał z nich spryt. 
Coś jej mówiło, że nie powinna odwzajemniać ich spojrzenia. Chcąc zająć czymś uwagę, zerknęła w bok, na kartki. Niektóre zdania napisane były po austermeryjsku albo w Starej Mowie, inne jednak nabazgrano po enochiańsku, w czarnoksięskim języku złożonym z dziwnych, kanciastych run migoczących na pergaminie niczym rozżarzone węgle. Języka tego dało się nauczyć, tylko zadając się z demonami. Na sam widok run czuła pulsowanie w skroniach.
– Nowicjuszko…
Szept prześlizgnął się po jej umyśle, obcy i nieoczekiwany jak zimny, oślizgły dotyk ryby pod powierzchnią stawu. Elisabeth wzdrygnęła się i uniosła wzrok. Jeśli dyrektorka również usłyszała ten głos, to nie dała nic po sobie poznać.
– Widzę cię, nowicjuszko…
Elisabeth zaparło dech w piersi. Zgodnie z poleceniem dyrektorki starała się ignorować głos, ale nie była w stanie skupić się na niczym innym, kiedy wpatrywało się w nią tak wiele, lśniących złowrogą inteligencją, oczu.
– Spójrz na mnie… spójrz…
Powoli, lecz nieuchronnie, jakby przyciągany jakąś niewidzialną siłą, wzrok Elisabeth zaczął wędrować w dół.
– Już – powiedziała dyrektorka. Jej głos zdawał się stłumiony i zniekształcony, jakby dochodził spod wody. – Gotowe. Scrivener?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zatrzasnęła grymuar i szept umilkł, jak ucięty nożem. Elisabeth ocknęła się, wybudzona z transu. Złapała z sykiem powietrze, a na twarzy rozlał jej się rumieniec upokorzenia. Wytrzeszczone oczy księgi przebiegały spojrzeniem między nią a dyrektorką.
– Dobra robota – pochwaliła dyrektorka. – Wytrwałaś znacznie dłużej, niż się spodziewałam.
– Prawie mnie miał – szepnęła Elisabeth. Jak dyrektorka mogła jej gratulować? Skórę miała wilgotną od potu; zadrżała w chłodnym powietrzu krypty.
– Tak. To właśnie chciałam ci dzisiaj pokazać. Umiesz się obchodzić z grymuarami, łączy cię z nimi więź, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy u żadnego nowicjusza, wciąż jednak musisz się wiele nauczyć. Chcesz zostać strażniczką, prawda?
Wypowiedziana przed obliczem dyrektorki, na oczach kamiennych aniołów ustawionych wzdłuż ścian, cicha odpowiedź Elisabeth brzmiała jak wyznanie.
– To jedyne, czego kiedykolwiek pragnęłam.
– Pamiętaj tylko, że wiele ścieżek stoi przed tobą otworem. – Blizna zniekształcająca twarz dyrektorki nadawała jej ustom niemal żałosny wyraz. – Zanim dokonasz wyboru, upewnij się, że żywot strażnika jest tym, czego naprawdę chcesz. 
Elisabeth skinęła głową, niepewna, czy zdoła wydobyć z siebie głos. Jeśli pomyślnie przeszła próbę, to nie rozumiała, dlaczego dyrektorka radziła jej rozważyć porzucenie tego, o czym zawsze marzyła. Być może w jakiś sposób okazała się niegotowa, nieprzygotowana. W takim razie będzie po prostu musiała postarać się bardziej. Pozostał jej rok do siedemnastych urodzin, kiedy osiągnie wiek uprawniający do szkolenia w Kolegium – może wykorzystać ten czas, aby ostatecznie dowieść swojej wartości i zyskać aprobatę dyrektorki. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy.
Wspólnymi siłami wepchnęły grymuar z powrotem do szkatuły. Gdy tylko dotknął soli, przestał się szamotać. Oczy przetoczyły się w górę, ukazując sierpowate plamy białek, po czym opuściły powieki. Trzask zamykanej pokrywy rozdarł grobową ciszę krypty. Miną lata albo nawet dekady, zanim szkatuła znów zostanie otwarta. Zabezpieczony grymuar nie stanowił już zagrożenia.
Mimo to Elisabeth nie mogła wyrzucić z pamięci dźwięku jego głosu. Ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że przyjdzie jej jeszcze zetknąć się z Księgą oczu – a księdze przyjdzie się zetknąć z nią.


2
ELISABETH OPADŁA NA oparcie, podziwiając widok ze swojego biurka. 
Przydzielono ją do zatwierdzania przenosin książek na drugim piętrze, skąd rozciągał się widok na cały westybul biblioteki. Promienie słońca wpadały przez rozetę umieszczoną wysoko ponad frontowymi drzwiami, rzucając plamy rubinu, szafiru i szmaragdu na brązowe balustrady okrągłych balkonów. Regały z książkami wznosiły się ku łukowemu sklepieniu sześć kondygnacji wyżej, tworząc coraz wyższe rzędy, przywodzące na myśl piętrowy tort weselny albo kolejne poziomy amfiteatru. Szepty niosły się echem po sali, czasem przerywane krótkim kaszlem lub odgłosem chrapania. Większość z tych dźwięków nie pochodziła od odzianych w niebieskie szaty bibliotekarzy przechadzających się tam i z powrotem po wyłożonej płytkami posadzce, lecz od mamroczących na półkach grymuarów.
Kiedy odetchnęła, płuca wypełniła jej słodka woń pergaminu i skóry. Pyłki kurzu unosiły się w promieniach słońca, całkowicie nieruchome, jak płatki złota zastygłe w żywicy. Tymczasem chybotliwe stosy dokumentów na biurku wyglądały, jakby miały lada chwila runąć i pogrzebać ją w lawinie zlekceważonych podań o przeniesienie.
Niechętnie oderwała uwagę od otoczenia i skupiła się na imponujących stertach. Wielka Biblioteka w Summershall była jedną z sześciu Wielkich Bibliotek królestwa, rozmieszczonych w równych odstępach na obwodzie Austermeer. Inkaustowe Trakty łączyły je z położoną pośrodku stolicą niczym szprychy koła. Bibliotekę w Summershall od najbliższych sąsiadów dzieliły pełne trzy dni drogi, a przewożenie grymuarów z jednego przybytku do drugiego bywało kłopotliwe. Niektóre woluminy darzyły się nawzajem tak głęboką awersją, że znalazłszy się w promieniu kilku mil od siebie, zaczynały wyć albo stawały w płomieniach. Gdzieś na pustkowiach Dzikich Rubieży znajdował się nawet krater wielkości domu, powstały w miejscu, gdzie dwie księgi starły się w sporze o kwestie doktryny taumaturgicznej.
Jako nowicjuszce, Elisabeth powierzono zatwierdzanie przenosin grymuarów klas od pierwszej do trzeciej. Grymuary klasyfikowano w ramach dziesięciostopniowej skali, w zależności od poziomu ryzyka, jaki sobą przedstawiały; księgi od klasy czwartej wzwyż wymagały szczególnych restrykcji. W Summershall w ogóle nie trzymano grymuarów klasy wyższej niż ósma.
Elisabeth zamknęła oczy i sięgnęła po dokument ze szczytu stosu. „Knockfeld” – spróbowała odgadnąć, mając na myśli sąsiednią bibliotekę położoną na północny wschód od Summershall.
Jednak gdy odwróciła dokument, zobaczyła, że to podanie z Biblioteki Królewskiej. Nic niezwykłego; tam właśnie szły ponad dwie trzecie ksiąg, z którymi miała do czynienia. Któregoś dnia może ona spakuje swoje rzeczy i również się tam uda. Biblioteka Królewska dzieliła tereny w sercu stolicy z Kolegium, więc kiedy nie byłaby akurat zajęta szkoleniem, mogłaby zwiedzać jej gmach. W jej wyobrażeniach korytarze biblioteki ciągnęły się całymi milami, pełne książek, przejść i ukrytych komnat mieszczących w sobie wszystkie sekrety wszechświata.
Najpierw jednak musiała uzyskać aprobatę dyrektorki. Minął tydzień od ich nocnej wyprawy do krypty, a ona wciąż nie była bliższa zrozumienia otrzymanej rady.
Nadal doskonale pamiętała moment, w którym postanowiła zostać strażniczką. Miała wtedy osiem lat i kryła się właśnie w tajnych przejściach biblioteki, żeby uniknąć jednego z wykładów mistrza Hargrove’a. Nie była w stanie znieść kolejnej godziny wiercenia się na taborecie w dusznym składziku przerobionym na salę lekcyjną, recytując deklinacje w Starej Mowie. Nie tamtego popołudnia, kiedy lato biło pięściami w ściany biblioteki, a powietrze było gęste jak miód. 
Pamiętała, jak pot ściekał jej po plecach, gdy na czworakach przedzierała się przez pajęczyny wypełniające przejście. Ono przynajmniej było ciemne, osłonięte od palącego słońca. Złocista poświata wpadająca przez szpary w podłodze wystarczała, aby widzieć w miarę dobrze i unikać przemykających wkoło wszy książkowych, uciekających w popłochu z naruszonych przez nią gniazd. Niektóre, objedzone zaczarowanym pergaminem, były wielkie jak szczury.
Gdyby tylko mistrz Hargrove zgodził się zabrać ją do miasta. Leżało u stóp wzgórza, zaledwie pięć minut drogi przez sad. Na targu zawsze roiło się od ludzi sprzedających wstążki, jabłka i słodki krem, a czasem zjawiali się ze swoimi towarami podróżnicy spoza Summershall. Raz słuchała tam gry na akordeonie i oglądała tańczącego niedźwiedzia; widziała nawet, jak jakiś człowiek demonstrował lampę, której knot palił się bez oliwy. W książkach z sali lekcyjnej nie znalazła wyjaśnienia, jak działa taka lampa, założyła więc, że była magiczna, czyli zła.
Może właśnie dlatego mistrz Hargrove nie lubił zabierać jej do miasta. Gdyby natknęła się na czarownika poza bezpiecznymi murami biblioteki, tamten mógłby ją porwać. Mała dziewczynka taka jak ona bez wątpienia dobrze by się sprawdziła jako ofiara w jakimś demonicznym rytuale.
Jakieś głosy wyrwały Elisabeth z zamyślenia. Dobiegały dokładnie spod niej. Jeden należał do mistrza Hargrove’a, a drugi…
Dyrektorka.
Serce zabiło jej mocniej. Przywarła do podłogi, aby spojrzeć przez dziurę po sęku; wpadający przez nią promień światła zalśnił w jej splątanych włosach. Nie widziała zbyt wiele: zaledwie skrawek zawalonego papierami biurka w rogu nieznanego jej gabinetu. Na myśl, że być może to gabinet dyrektorki, tętno przyspieszyło jej z podekscytowania.
– To już trzeci raz w tym miesiącu – mówił właśnie Hargrove – i sam już nie wiem, co począć. Ta dziewczyna jest na wpół dzika. Znika, diabli wiedzą gdzie, pakuje się we wszelkie możliwe tarapaty – nie dalej jak w zeszłym tygodniu wpuściła do mojej sypialni całą skrzynię wszy książkowych!
Elisabeth o mało nie wykrzyknęła przecząco przez dziurę. Zbierała te wszy, żeby je badać, a nie wypuszczać na wolność. Ich strata stanowiła dla niej wielki cios.
Niemniej kolejne słowa Hargrove’a sprawiły, że zupełnie zapomniała o wszach.
– Mam poważne wątpliwości, czy to słuszna decyzja, aby wychowywać dziecko w Wielkiej Bibliotece. Z pewnością ten, kto zostawił ją na naszym progu, wiedział, że mamy w zwyczaju przyuczać znajdy do zawodu. Przyjmujemy jednak tylko chłopców i dziewczęta, którzy ukończyli trzynaście lat. Niechętnie przyznaję strażnikowi Finchowi rację w jakiejkolwiek sprawie, ale uważam, że powinniśmy wziąć pod rozwagę to, co od zawsze powtarza: że być może mała Elisabeth lepiej by się miała w sierocińcu.
Były to niepokojące słowa, lecz Elisabeth słyszała je nie po raz pierwszy. Znosiła te uwagi, wiedząc, że wola dyrektorki gwarantowała jej miejsce w bibliotece. Dlaczego, tego już nie wiedziała. Dyrektorka rzadko się do niej odzywała. Była odległa i nieprzystępna jak księżyc, i podobnie jak on tajemnicza. W oczach Elisabeth decyzja dyrektorki, aby ją przygarnąć, miała w sobie coś niemal mistycznego, baśniowego. Nie można jej było kwestionować ani unieważnić. 
Wstrzymując oddech, czekała, aż dyrektorka sprzeciwi się sugestii Hargrove’a. Dziewczynka poczuła mrowienie na skórze w oczekiwaniu na dźwięk jej głosu.
Zamiast tego dyrektorka powiedziała:
– Ja również się nad tym zastanawiałam, mistrzu Hargrove. Niemal każdego dnia przez ostatnich osiem lat.
Nie – to nie mogła być prawda. Krew zastygła Elisabeth w żyłach, a dudnienie w uszach prawie zagłuszyło dalsze słowa.
– Wtedy, przed laty, nie wzięłam pod uwagę, jak może na nią wpłynąć dorastanie bez towarzystwa innych dzieci w jej wieku. Najmłodsi nowicjusze wciąż są od niej o pięć lat starsi. Czy wykazała jakiekolwiek zainteresowanie nawiązaniem z nimi przyjaźni?
– Obawiam się, że próbowała, ale z niewielkim skutkiem – odparł Hargrove. – Chociaż sama może nie zdaje sobie z tego sprawy. Niedawno usłyszałem, jak nowicjusz tłumaczy jej, że zwykłe dzieci mają matki i ojców. Biedna Elisabeth nie miała pojęcia, o co mu chodziło. Radośnie odpowiedziała, że ma dużo książek, które dotrzymują jej towarzystwa.
Dyrektorka westchnęła.
– Jej przywiązanie do grymuarów jest...
– Niepokojące? Zaiste. Obawiam się, że jeśli nie dokucza jej brak towarzystwa, to dlatego, że w miejsce ludzi postrzega książki jako swoich przyjaciół.
– Niebezpieczny sposób myślenia. Ale też biblioteki to niebezpieczne miejsca. Nic się na to nie poradzi.
– Sądzi pani, że zbyt niebezpieczne dla Elisabeth?
„Nie” – błagała Elisabeth w myślach. Wiedziała, że książki zgromadzone w Wielkiej Bibliotece nie były zwyczajne. Szeptały na półkach i dygotały w żelaznych okowach; niektóre pluły tuszem i miotały się w napadach złości, inne śpiewały do siebie wysokim, czystym głosem w bezwietrzne noce, kiedy światło gwiazd wpadało przez zakratowane okna biblioteki jak słupy rtęci. Jeszcze inne były tak niebezpieczne, że trzeba je było przechowywać w podziemnej krypcie, w szkatułach pełnych soli. Nie wszystkie były jej przyjaciółmi. Zdawała sobie z tego sprawę.
Ale odesłać ją z biblioteki to jak umieścić grymuar pośród zwykłych, nieożywionych książek, które nie poruszały się ani nie mówiły. Gdy po raz pierwszy taką zobaczyła, pomyślała, że książka umarła. Nie mogła pójść do sierocińca, czymkolwiek on był. Oczami wyobraźni widziała go jako miejsce podobne do więzienia, szare i spowite kłębami wilgotnej mgły, z zakratowaną bramą podobną do tej w wejściu do krypty. Na tę wizję przerażenie ścisnęło ją za gardło.
– Czy wiesz, dlaczego Wielkie Biblioteki przyjmują sieroty, mistrzu Hargrove? – zapytała w końcu dyrektorka. – Dlatego, że nie mają domu ani rodziny. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, jeśli zginą. Zastanawiam się, czy może... jeśli Scrivener przetrwała tak długo, czy nie oznacza to, że tego właśnie chciała biblioteka. Być może lepiej jest nie naruszać jej więzi z tym miejscem, cokolwiek z niej wyniknie.
– Mam nadzieję, że się pani nie myli – powiedział łagodnie mistrz Hargrove.
– Ja również. – W głosie dyrektorki brzmiało znużenie. – Dla jej dobra i dla naszego.
Elisabeth czekała, wytężając słuch, ale rozważania nad jej losem zdawały się zakończone. Z dołu dobiegły ją kroki i szczęk zamykanych drzwi.
Została ułaskawiona – na razie. Jednak na jak długo? Jej świat zatrząsł się w posadach i zdawało się, że cała reszta jej życia mogła w każdej chwili lec w gruzach. Wystarczy jedna decyzja dyrektorki, a zostanie odesłana na zawsze. Nigdy dotąd nie czuła się tak niepewna, tak bezradna, tak nieważna.
Właśnie wtedy, klęcząc pośród kurzu i pajęczyn, złożyła przysięgę, chwytając się jedynej dostępnej deski ratunku. Jeśli dyrektorka nie miała pewności, czy Wielka Biblioteka to dobre miejsce dla Elisabeth, to ona będzie po prostu musiała tego dowieść. Pójdzie w jej ślady i zostanie wspaniałą, potężną strażniczką. Pokaże wszystkim, że tutaj jest jej miejsce, aż nawet strażnik Finch będzie zmuszony to zaakceptować.
Przede wszystkim...
Przede wszystkim przekona ich, że zatrzymanie jej nie było błędem.
– Elisabeth – syknął czyjś głos. – Elisabeth! Zasnęłaś?
Poderwała się z przestrachem, a wspomnienie umknęło szybko jak woda znikająca w odpływie. Rozejrzała się, aż odkryła, skąd pochodził głos. Dziewczęca twarz wyglądała spomiędzy dwóch pobliskich regałów. Warkocz ześlizgnął się za ramię, gdy jego właścicielka zerknęła, czy w pobliżu nie widać nikogo innego. Dziewczyna nosiła okulary, których szkła powiększały jej ciemne, bystre oczy, a brązową skórę przedramion znaczyły pospiesznie nabazgrane notatki, widoczne spod krawędzi rękawów. Tak jak Elisabeth, na szyi zawieszony miała łańcuszek z kluczem, lśniącym jasno na tle bladoniebieskich szat nowicjuszki.
Los chciał, że Elisabeth w końcu znalazła sobie przyjaciółkę. Poznała Katrien Quillworthy w wieku trzynastu lat, w dniu, kiedy obie rozpoczęły naukę. Żaden z pozostałych nowicjuszy nie chciał dzielić pokoju z Elisabeth, ze względu na plotki, jakoby trzymała pod łóżkiem całe pudło wszy książkowych. Katrien jednak zainteresowała się nią właśnie z tego powodu.
– Oby to była prawda – powiedziała. – Chciałam je poddać eksperymentom, odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałam. Podobno są odporne na czary – wyobrażasz sobie, co to może znaczyć dla nauki?
Od tamtej pory były nierozłączne.
Elisabeth ukradkiem odsunęła papiery na bok.
– Coś się dzieje? – wyszeptała.
– Jesteś chyba jedyną osobą w Summershall, która nie wie, co się dzieje. Nie wyłączając Hargrove’a, który cały poranek spędził w wychodku.
– Czyżby strażnik Finch został zdegradowany? – zapytała z nadzieją.
Katrien wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Jeszcze nad tym pracuję. Na pewno w końcu znajdę na niego jakiegoś haka. Gdy tak się stanie, dowiesz się o tym pierwsza. – Od lat miała ambicję pogrążyć strażnika Fincha. – Nie, chodzi o magistra. Zjawił się właśnie, żeby odwiedzić kryptę.
Elisabeth o mało nie spadła z krzesła. Rozejrzała się, po czym dała susa za regał i stanęła pochylona obok Katrien. Jej przyjaciółka była tak niska, że inaczej Elisabeth widziałaby tylko czubek jej głowy.
– Magister? Jesteś pewna?
– Absolutnie. Nigdy nie widziałam strażników tak spiętych.
Teraz, kiedy Elisabeth o tym pomyślała, znaki widoczne od rana zdawały się oczywiste. Strażnicy chodzili z zaciśniętymi ustami i z dłońmi na rękojeściach mieczy. Nowicjusze zbierali się w grupki na korytarzach, szeptali po kątach. Nawet grymuary zdawały się bardziej nerwowe niż zwykle.
Magister. Dreszcz strachu przebiegł ją od stóp do głów, jak nuta drżąca na strunach harfy.
– Co to ma wspólnego z nami? – zapytała. Żadna z nich nie widziała nigdy nawet zwykłego czarownika. W tych rzadkich przypadkach, gdy odwiedzali Summershall, strażnicy wpuszczali ich przez specjalne drzwi i prowadzili prosto do czytelni. Z pewnością magistra traktowano z jeszcze większą ostrożnością.
Katrien zaświeciły się oczy.
– Stefan założył się ze mną, że magister ma spiczaste uszy i racice. Myli się, naturalnie, ale muszę to jakoś udowodnić. Będę szpiegować tego magistra. A ciebie potrzebuję, żebyś potwierdziła moją relację.
Elisabeth gwałtownie wciągnęła powietrze. Odruchowo zerknęła na opuszczone biurko.
– Żeby to zrobić, musiałybyśmy iść tam, gdzie nam nie wolno.
– A Finch nadziałby nasze głowy na włócznie, gdyby nas przyłapał – skończyła za nią Katrien. – Ale nie przyłapie. Nie wie o sekretnych przejściach.
Tym razem wyjątkowo to nie Finch był największym zmartwieniem Elisabeth. Przez myśl przemknął jej obraz przekrwionych, wyłupiastych gałek Księgi oczu. Każda z nich mogła wcześniej należeć do kogoś takiego jak ona czy Katrien.
– Jeśli przyłapie nas magister – powiedziała – zrobi nam coś jeszcze gorszego.
– Wątpię. Reformy zakazały czarownikom zabijania ludzi, chyba że w samoobronie. Co najwyżej sprawi, że wypadną nam włosy albo pokryjemy się wrzodami. – Poruszyła zachęcająco brwiami. – No weź. Taka okazja może się już nie przytrafić. Przynajmniej nie mnie. Kiedy niby miałabym zobaczyć magistra? Ile nadarzy się szans, żeby doświadczyć magicznych wrzodów?
Katrien chciała zostać archiwistką, nie strażniczką. W swojej pracy nie miałaby do czynienia z czarownikami. Natomiast Elisabeth...
Żar zapłonął jej w piersi. Katrien miała rację; to naprawdę doskonała okazja. Dopiero co postanowiła dać z siebie więcej, aby zaimponować dyrektorce. Strażnicy nie obawiali się czarowników, a im więcej się o nich dowie, tym lepiej będzie przygotowana. 
– W porządku – powiedziała, prostując się. – Najprawdopodobniej zabiorą go do wschodniej czytelni. Tędy.
Klucząc wraz z Katrien między półkami, Elisabeth otrząsnęła się z resztek wątpliwości. Starała się przestrzegać zasad, ale jakimś dziwnym trafem jej wysiłki zawsze spełzały na niczym. Ledwie w zeszłym miesiącu wydarzyła się ta katastrofa z żyrandolem w refektarzu – przynajmniej nos starej mistrzyni Bellwether wyglądał już prawie normalnie. Albo ten raz, gdy rozchlapała dżem truskawkowy na... cóż. Lepiej nie wracać do tamtych wspomnień.
Kiedy dotarły do popiersia Corneliusa Mądrego, którego Elisabeth używała jako punktu orientacyjnego, rozejrzała się za znajomą szkarłatną oprawą. Wypatrzyła ją w połowie wysokości regału. Wypisany na złoto tytuł był zbyt wytarty, aby dał się odczytać. Grymuar przywitał ją sennym szelestem kartek, gdy sięgnęła do góry i podrapała go we właściwy sposób. Z wnętrza regału dobiegł szczęk, jakby odskoczył zamek, następnie cały ciąg półek obrócił się, odsłaniając pełne kurzu przejście.
– To nie do wiary, że działa tylko, kiedy ty to robisz – stwierdziła Katrien, gdy pochylone weszły do środka. – Próbowałam go drapać dziesiątki razy. Stefan też.
Elisabeth wzruszyła ramionami. Ona także tego nie rozumiała. Skupiona na tym, żeby nie kichnąć, prowadziła Katrien wąskim, krętym korytarzem, odgarniając pajęczyny zwieszające się z krokwi niczym widmowe girlandy. Przejście kończyło się za gobelinem wiszącym w czytelni. Przystanęły, nasłuchując, aby się upewnić, że pomieszczenie jest puste, po czym wygramoliły się zza ciężkiej tkaniny, kaszląc w rękawy.
Nowicjuszom nie wolno było wchodzić do czytelni. Elisabeth zarazem z ulgą i rozczarowaniem odkryła, że pokój wydawał się całkiem zwyczajny. Wnętrze urządzono po męsku, z dużą ilością polerowanego drewna i ciemnej skóry. Przed oknem stało wielkie, mahoniowe biurko, a kilka skórzanych foteli otaczało kominek, w którym płonęły drwa. Akurat kiedy weszły, polano pękło z trzaskiem, tryskając snopem iskier. Elisabeth aż podskoczyła. 
Katrien nie traciła czasu. Podczas gdy Elisabeth rozglądała się po pokoju, ona ruszyła prosto do biurka i zaczęła przeglądać zawartość szuflad.
– W imię nauki – wyjaśniła. Często mówiła tak tuż przed tym, zanim coś wybuchło.
Elisabeth skierowała się w stronę paleniska.
– Co to za zapach? To nie ogień, prawda?
Katrien przerwała i wciągnęła nosem powietrze.
– Dym z fajki? – zasugerowała.
Nie – to było coś innego. Węsząc zawzięcie, Elisabeth stwierdziła, że zapach pochodzi z jednego z foteli. Pochyliła się nad nim i wzięła głęboki wdech, natychmiast się jednak odsunęła, czując zawroty głowy.
– Elisabeth! Nic ci nie jest?
Gwałtownie chwytała świeże powietrze, mrugając załzawionymi oczyma. Żrący odór tak oblepił jej język, że niemal czuła jego smak. Była to nienaturalna woń spalenizny; wyobrażała sobie, że tak pachniałby palący się metal, gdyby metal mógł płonąć.
– Chyba tak – wyrzęziła.
Katrien otwarła usta, aby coś powiedzieć, po czym rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi.
– Słuchaj. Idą tu.
Pospiesznie wcisnęły się za rząd regałów ustawionych wzdłuż ściany. Katrien zmieściła się bez problemu, ale Elisabeth było tam ciasno. Już jako czternastolatka była najwyższą dziewczyną w Summershall. Dwa lata później górowała nad większością chłopaków. Przycisnęła ramiona nieruchomo do boków i oddychała płytko, mając nadzieję udobruchać grymuary, które zareagowały na to wtargnięcie pełnymi dezaprobaty pomrukami.
Z korytarza dobiegły głosy, a klamka w drzwiach się obróciła.
– Proszę tędy, magistrze Thorn – powiedział strażnik. – Dyrektorka zjawi się niedługo, żeby zaprowadzić pana do krypty.
Przewróciło jej się w żołądku, gdy do środka wkroczyła wysoka postać w szacie z kapturem, ze szmaragdowozielonym płaszczem falującym wokół stóp. Mężczyzna podszedł do okna, odsunął zasłony i stanął wpatrzony w widok na wieże biblioteki.
– Co się dzieje? – wyszeptała Katrien poniżej jej ramienia. – Nic stąd nie widzę.
Elisabeth mogła wyglądać tylko przez wysoką szczelinę nad grzbietami książek, więc też nie widziała zbyt wiele. Powoli i ostrożnie, drobnymi ruchami przesunęła się w bok, aby znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. W polu widzenia pojawił się czubek bladego nosa magistra. Zdjął kaptur. Jego włosy były czarne jak smoła i pofalowane, dłuższe, niż zdarzało się nosić mężczyznom w Summershall, a przy lewej skroni przecinało je jaskrawe, srebrzyste pasmo. Jeszcze kawałeczek w bok i…
„Jest niewiele starszy od nas” – pomyślała z zaskoczeniem. Zarówno siwe pasmo we włosach, jak i jego tytuł, kazały jej spodziewać się kogoś o wiele bardziej posuniętego w latach. Być może jego wygląd był zwodniczy. Mógł utrzymywać pozory młodości, kąpiąc się w krwi dziewic – czytała kiedyś o czymś takim w jakiejś powieści.
Dla wiadomości Katrien pokręciła lekko głową. Jego włosy były zbyt gęste, żeby rozpoznać, czy ma spiczaste uszy, a ewentualne kopyta skutecznie ukrywał brzeg płaszcza.
Zaraz potem dała kolejny znak, kręcąc głową bardziej nagląco. Magister odwrócił się w ich stronę, wbijając wzrok w półki. Jego szare oczy miały niezwykle jasny odcień, podobny barwą do kwarcu, a ich spojrzenie, gdy obiegał wzrokiem grymuary, zmroziło jej krew w żyłach. W niczyich oczach nie widziała nigdy takiego okrucieństwa.
Nie podzielała pewności Katrien, że jeśli je znajdzie, nie zrobi im krzywdy. Dorastała karmiona opowieściami o magii: o armiach powstałych ze zbiorowych grobów, aby walczyć w imieniu królów, o niewinnych ludziach poświęcanych w krwawych rytuałach, o dzieciach obdzieranych ze skóry i składanych w ofierze demonom. A niedawno sama odwiedziła kryptę i na własne oczy widziała dzieło czarnoksięskich rąk.
Magister zbliżył się, a Elisabeth z przerażeniem odkryła, że nie jest w stanie się ruszyć. Jeden z grymuarów zatrzasnął się na jej szatach i powarkiwał przez tkaninę, szarpiąc ją jak rozzłoszczony terier. Czarownik zmrużył oczy, poszukując źródła hałasu. Rozpaczliwym gestem chwyciła szatę i szarpnęła, a dokładnie w tej samej chwili grymuar puścił ją tak, że poleciała na półki…
Regał się przewrócił, a ona wraz z nim.
Magia cierni - Margaret Rogerson - Zapowiedź patronacka

Magia cierni - Margaret Rogerson - Zapowiedź patronacka

Wszyscy czarodzieje są źli. Elisabeth wie o tym od dawna. Wychowana przez obcych ludzi w jednej z Wielkich Bibliotek Austermeer, dorastała w otoczeniu grymuarów – istot szepczących na półkach i drżących w żelaznych okowach, gotowych przemienić się w potwory z tuszu i skóry, jeśli tylko ktoś je sprowokuje. Dziewczyna ma nadzieję, że kiedyś dołączy do strażników strzegących królestwa przed ich mocą.

Tymczasem w wyniku sabotażu w bibliotece najbardziej niebezpieczny grymuar wydostaje się na wolność. Elisabeth, chcąc ratować sytuację, wpada w kłopoty. Gdy zostaje zamieszana w zbrodnię, musi opuścić bibliotekę i udać się do stolicy, aby tam stanąć przed wymiarem sprawiedliwości. Nie może liczyć na niczyją pomoc. Jedynym wyjściem jest zwrócenie się do jej największego wroga – czarodzieja Nathaniela Thornema.

Wkrótce Elisabeth zda sobie sprawę, że stała się częścią konfliktu trwającego od wieków, a zagłada grozi nie tylko Wielkim Bibliotekom, lecz także całemu światu. Stopniowo zaczyna podawać w wątpliwość wszystko, czego ją uczono o czarodziejach, o ukochanych bibliotekach, a nawet o samej sobie. Ma bowiem moc, o której nie miała pojęcia.
River - Samantha Towle - Fragment powieści

River - Samantha Towle - Fragment powieści

Potwory wcale nie chowają się w ciemnościach.
Mogą być bardzo blisko, na widoku. 
Ubierać się w zwykłe ubrania.
Mieć zwykłe twarze.
Mieć zwykłą pracę.
Wieść zwykłe życia.
Ale potwór zawsze jest w środku.
Czai się w ukryciu pod swoją zwykłą skórą.
Czekając na odpowiedni moment.
I gdy ten moment nadejdzie,
I kiedy on będzie mógł już się pokazać,
Będziesz zaskoczony.
Ale ja nie.
Ja będę gotowy.

― River Wild





Prolog

River
Osiem lat


Jest niedziela.
Nienawidzę niedziel.
W niedziele mama idzie na swoje cotygodniowe spotkanie klubu książki. W niedziele między piątą a siódmą po południu mamy nie ma w domu.
W niedziele między piątą a siódmą po południu on mnie krzywdzi.
Ale nie mogę powiedzieć o tym mamie.
Powiedział, że jeśli to zrobię, to ją też skrzywdzi. Stwierdził, że i tak nikt mi nie uwierzy. Ponieważ jest ważny.
Mój przybrany tatuś jest kimś, do kogo zwykli ludzie przychodzą, kiedy dzieje się im krzywda. 
Jest policjantem.
Policjanci powinni być dobrzy.
Jednak on nie jest dobry.
Jest zły.
Jestem w ogrodzie z tyłu domu, bawię się nową piłką do koszykówki. Mama kupiła ją na moje ósme urodziny w zeszłym tygodniu.
Wyjechała pięć minut temu.
Wiem, co się stanie.
Niedługo on powie, że mam wejść do domu.
Będzie kazał mi robić rzeczy, których ja nie chcę robić.
Będzie robił mi rzeczy.
Rzucam piłką w stronę obręczy wiszącej z boku ściany garażu.
Wpada. Uderza o betonową podłogę – łup.
Podchodzę i ją podnoszę.
Znowu trafiam.
Łup.
– River, chodź do domu – woła mnie z kuchni.
Nienawidzę go.
Zamykam oczy.
Nie.
Piłka turla się do mnie i uderza o moją stopę.
– Teraz – warczy.
Wciągam do płuc powietrze. Otwieram oczy.
Podnoszę piłkę i przytulam ją do klatki piersiowej. Powoli wchodzę do środka, do kuchni.
Stoi przy blacie.
– Zamknij drzwi – rozkazuje mi.
Wykonuję jego polecenie. – Odwracam się i zamykam tylne drzwi.
– Chodź tu.
Nie chcę, proszę, nie zmuszaj mnie do tego.
– Żebym nie musiał się powtarzać. Wiesz, co się stanie, jeśli będę musiał to zrobić.
Odwracam się i podchodzę do niego. Zaczyna mnie boleć brzuch.
Mocniej przyciskam piłkę do klatki piersiowej.
Zatrzymuję się w odległości kilku kroków od miejsca, w którym stoi.
Nie patrzę na niego. Ale wiem, że on patrzy na mnie.
Wyciąga rękę i bierze ode mnie piłkę, a potem kładzie ją obok siebie na blacie. Jak zwykle znajdują się tam puste butelki po piwie.
Widzę jego pasek do broni, który też tam leży.
Jego broń nadal tam jest.
Nigdy jej tak nie zostawia. Zawsze jest w jego sejfie.
Czemu dzisiaj jest tutaj?
Moje serce zaczyna szybciej bić.
– Dzisiaj pogramy w inną grę, River.

Mój nowy tatuś podszedł i usiadł obok mnie na podłodze w moim pokoju.
– Chcesz zagrać w grę, River?
– W grę? – zapytałem z podekscytowaniem. – Uwielbiam grać w gry! Co to za gra?
Nachylił się bliżej mnie. Śmierdział piwem i potem. Nie podobał mi się ten zapach.
– Cóż, to jest tajna gra – wyszeptał. – Tylko grzeczni chłopcy mogą w nią grać.
– Jestem grzeczny! Pani Clarke mówi, że jestem najgrzeczniejszym chłopcem w jej klasie.
Pani Clarke była moją nauczycielką w pierwszej klasie. Lubiłem ją. Ładnie pachniała. Była też ładna, choć nie tak bardzo jak moja mama. Nikt nie był tak ładny jak moja mama.
– Okej, ale jeśli zagramy w tę grę, to nie możesz powiedzieć o niej swojej mamie.
–  Czemu nie?
– Ponieważ to jest tajna gra. Taka, o której mamusie nie mogą wiedzieć.
– Okej.
– Obiecujesz?
– Obiecuję. To jak nazywa się ta gra?

Zaczyna odpinać pasek od spodni.
Odwracam głowę. Wpatruję się w obrazek przyczepiony do lodówki. Narysowałem go w zeszły piątek w szkole dla mamy. Na obrazku jest szczeniaczek.
Bardzo chciałbym mieć szczeniaczka.
Słyszę metaliczny dźwięk, jaki wydaje sprzączka. Suwak zjeżdża na dół.
Zaczynam się trząść.
– River.
Proszę, nie każ mi tego robić.
Łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie.
Nagle czuję typowy dla niego zapach piwa i potu. Robi mi się niedobrze.
– Spójrz na mnie, mały.
Zmuszam się do odwrócenia głowy w jego kierunku. Wbijam wzrok w ścianę znajdującą się za nim. Nie mogę na niego patrzeć.
– Dzisiaj zrobimy coś innego. 
Zamykam oczy.
– P-proszę… Nie-nie ch-chcę – szepczę. Wymierza mi policzek.
Zaczynam płakać.
Znowu mnie uderza, tym razem mocniej. Łapie mnie za twarz, palcami szczypiąc moje policzki.
– Otwieraj oczy, mały.
Robię, co mi każe. Z moich oczu płyną łzy.
– Skończ, kurwa, płakać. Tylko małe dzieci płaczą. Jesteś małym dzieckiem, River?
– N-nie.
– To przestań się zachowywać, jakbyś nim był. – Jego twarz jest czerwona. Oczy wybałuszone. Palcami ściska moje policzki, zadając mi jeszcze większy ból. – Zrobisz to, co ci każę, mały. Ponieważ jeśli tego nie zrobisz, to wiesz, co się stanie.

– N-nie ch-chcę już grać w tę g-grę – wyszeptałem. – N-nie podoba mi się.
– Wiesz, co się dzieje z chłopcami, którzy nie dotrzymują obietnic, River?
Pokręciłem głową.
– Idą do więzienia i nigdy już nie widzą swoich mam.
– Nie chcę iść do więzienia! Proszę, nie wysyłaj mnie do więzienia!
– Nie zrobię tego, jeśli będziesz robił, co ci każę. Zrobisz dokładnie to, co powie ci tatuś, River? 
 Spojrzałem w dół, na podłogę. Włosy wleciały mi do oczu. Zmokły od moich łez.
– Tak, proszę pana  – wyszeptałem.

– Co się wtedy stanie, River?
Zmuszam się do spojrzenia mu w oczy.
– Pójdę do więzienia. Już nigdy nie zobaczę mamy. Zostanie z tobą sama, a ty nie będziesz miał wyboru i będziesz musiał ją skrzywdzić.
Uśmiecha się. Przez to nienawidzę go jeszcze bardziej.
– Tego chcesz? Chcesz, żebym skrzywdził twoją mamę, River? 
 Robię wdech.
– Nie, proszę pana.
– Tak myślałem.
Palcem sunie w dół mojego policzka. Zaciskam zęby.
– A teraz zamierzam usiąść przy stole kuchennym. Ty przyniesiesz mi piwo z lodówki. Kiedy skończę je pić, zacznie się nasza gra. Rozumiesz?
– Tak.
Odwracam się i podchodzę do lodówki. Moje dłonie drżą, gdy ją otwieram. Zaciskam je, żeby przestały. Wtedy sięgam do środka i wyjmuję z niej piwo znajdujące się na górnej półce. Zdejmuję kapsel, starając się odwlec to, co nieuniknione.
Obracam się i znowu zauważam jego broń.
Po prostu leży tam, na blacie.
Spoglądam na mojego przybranego tatę. Siedzi sobie na krześle przy stole.
Moim krześle.
Wyciągnął je spod stołu i odwrócił w moją stronę.
Ściągnął też spodnie. Ma na sobie tylko koszulę.
Moje wnętrzności się ściskają.
Butelka drży w dłoniach.
Znowu spoglądam na broń leżącą na blacie.
– Na co czekasz, mały? – warczy. – Chodź tu.

– River, chodź tu. – Jego dłoń uderzyła w łóżko, na którym siedział.
Łóżko mamy.
Nigdy mnie tu nie przyprowadzał, żeby grać w jego gry.
To zawsze działo się w moim pokoju.
Nie chciałem tego tu robić. Nie tutaj.
Dłonie zaczęły mi drżeć. Teraz często tak robiły. Głównie w niedziele. Zgiąłem palce, wbijając je w wewnętrzną stronę dłoni, dopóki nie zaczęła mnie boleć.
– Teraz, River.
Podszedłem do łóżka i stanąłem naprzeciwko niego.
Uśmiechnął się.
Wbiłem paznokcie w skórę, głębiej.

– River, nie zamierzam się powtarzać! Chodź tutaj! Teraz!
– Nie! – krzyczę.
Tak jakby piorun uderzył w pokój.
Nigdy wcześniej mu nie odmówiłem. Moje całe ciało dygocze ze strachu.
Wstaje.
– Nie?
– Ja-ja…
– Masz odwagę mi odmówić, mały?
Otwieram usta, ale nie wydobywają się z nich żadne słowa. Serce bije mi tak szybko. Tak bardzo się boję. Wbijam paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni, w której nic nie trzymam, dopóki nie czuję, że pęka mi skóra.
Szybko spoglądam na broń leżącą na blacie.

– River, czas na zabawę, a tatuś ma dla nas całkiem nową grę.

– Tak, właśnie, kurwa, myślałem. A teraz przywlecz tu swój tyłek, mały!
Zaciskam dłoń na butelce piwa. Podnoszę wzrok i patrzę mu w oczy.
– Nie – mówię znowu.
Przybiera kamienny wyraz twarzy. Przekrzywia głowę.
– Zmiana zasad, River. Jeśli jeszcze raz mi odmówisz, to zabiję twoją mamę, jak tylko wejdzie przez te drzwi. I zamiast pójść do więzienia… Zostaniesz tutaj, ze mną. Będziemy tu tylko ty i ja, sami, w tym domu. I zrobię z tobą, cokolwiek zechcę, kiedykolwiek zechcę. Pomyśl tylko… Będę mógł chować swoją pałkę policyjną w twojej kaburze każdego pieprzonego dnia, jeśli właśnie będę tego chciał. – Muska palcem swoje usta, uśmiechając się. – Tak właściwie, to ten pomysł bardziej mi się podoba… Więc może po prostu i tak zabiję twoją mamę…
– Nie! – krzyczę.
Wtedy piwo ląduje na podłodze, a jego broń w mojej dłoni.
Celuję w niego.
Na chwilę otwiera szeroko oczy. Potem zaczyna się śmiać.
Od tego dźwięku bolą mnie uszy.
– I co zamierzasz z tym zrobić, hę? 
Moje dłonie drżą, jakby, jakby przechodziło przeze mnie trzęsienie ziemi. Broń jest taka ciężka.
– Ja-ja…
– Ja-ja – przedrzeźnia mnie. – Czego chcesz, mały? No, mów. – Przykłada dłoń do ucha, drwiąc ze mnie.
– Ch-chcę, żebyś wy-wyszedł! – krzyczę, unosząc pistolet wyżej. Bolą mnie ręce.
Przechyla głowę.
– Mam wyjść? Nie zamierzam, River. Nigdy cię nie zostawię. Jesteś moim wyjątkowym chłopcem. A tatuś kocha swojego wyjątkowego chłopca bardzo mocno.

–  Jesteś taki wyjątkowy, River. Taki wyjątkowy. Czas zagrać w nową grę.

– Przestań! Po prostu przestań – wrzeszczę. Tak bardzo boli mnie głowa. Wszystko mnie boli. – Po prostu chcę, żebyś przestał! Zostaw mnie w spokoju!

– Ja-ja j-już… N-nie ch-chcę więcej grać.
Złapał mnie za głowę i wepchnął ją w poduszkę.
– Cicho. Psujesz zabawę.
Nie było tam powietrza. Nie mogłem oddychać.
Mamo, proszę, pomóż mi.
Puścił moją głowę. Odwróciłem ją na bok i łapczywie wciągnąłem powietrze.
– Nie podoba mi się to, że przez ciebie musiałem to zrobić. – Przeciągnął dłonią po moich włosach, przygładzając je. – Teraz już będziesz grzecznym chłopcem?
Łza spłynęła po moim policzku.
– Tak, proszę pana.

– Nie zastrzelisz mnie, River. Więc po prostu odłóż tą pieprzoną broń.
– Ja-ja…

Smród piwa…
Gorące łzy na mojej twarzy…
Nie mogę oddychać…
Boję się…
Niech to się skończy…

– Odłóż tę pieprzoną spluwę, ty gówniarzu! – krzyczy, robiąc krok w moją stronę.
– N-nie p-podchodź b-bliżej! – wrzeszczę. Unoszę broń jeszcze wyżej.
Bolą mnie od niej ręce.
Ale nie mogę jej odłożyć.
Jeśli ją odłożę, on… On mnie znowu skrzywdzi.
Skrzywdzi mamę.
Tak bardzo się boję.
Nie wiem, co robić.
– N-nie ch-chcę j-już się z tobą b-bawić! Proszę, po prostu zostaw mnie w spokoju!
– Po prostu zostaw mnie w spokoju! – przedrzeźnia mnie. – Przestań zachowywać się jak pieprzony mazgaj. Chłopcy robią takie rzeczy dla swoich tatusiów. To samo robiłem dla swojego tatusia, kiedy byłem w twoim wieku, i nie płakałem! Masz pojęcie, jak trudne jest moje życie, mały? Wychodzę tam każdego pieprzonego dnia, ryzykując swoje życie, zarabiając pieniądze, żebyś miał w co się ubrać i co włożyć do swojego niewdzięcznego brzucha! Więc teraz zrobisz to, co każe ci ojciec, i odłożysz tę broń!

Tak bardzo się boję…
Nie mogę oddychać…
– Dobry chłopiec, River. Tatuś cię kocha. Tatuś tak bardzo cię kocha.

– Nie jesteś moim tatą! – krzyczę. – Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! – Czuję, jak pistolet wysuwa mi się z dłoni. Łapię go mocniej.
Paf!
Moje ciało odskakuje do tyłu.
Mój przybrany tata… Stoi tam, wpatrując się we mnie. Przyciska dłonie do brzucha.
Odsuwa rękę. Na jego białej koszuli jest czerwona plama. Spogląda w dół i patrzy na nią.
– K-kurwa, postrzeliłeś mnie – zaczyna się jąkać. On nigdy się nie jąka. – Kurwa, zabiję cię! – Rzuca się do przodu.
Paf! Paf! Paf!
Mój przybrany tata leży na podłodze.
Wszędzie jest krew.
Pistolet wypada mi z rąk.
Spoglądam w górę i widzę, że mama stoi w drzwiach.
Wygląda na przerażoną. Zaczyna płakać.
– Co ty zrobiłeś, River? – szepcze.
Uratowałem nas, mamo. Uratowałem nas.


1


Annie

Spoglądam na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie stołu kuchennego. Mężczyznę, którego poślubiłam siedem lat temu.
Mężczyznę, którego nienawidzę.
Wpatruję się w niego z każdym gramem skrywanej pogardy i nienawiści.
Odchodzę od ciebie.
Te słowa raz po raz rozbrzmiewają w mojej głowie.
Chciałabym wypowiedzieć je na głos.
Ale nie mogę.
Strach i sto innych powodów trzymają je bezpiecznie zamknięte w mojej głowie.
Unoszę palec i muskam opuchnięty policzek, a następnie rozciętą wargę.
Widzi, jak dotykam swojej twarzy.
Marszczy brwi.
Opuszczam dłoń.
Wczorajszej nocy mocno mnie pobił. Bił mnie po twarzy. Obecnie nie zdarza się to już tak często. 
Wolałby, żeby ludzie nie pytali o moje siniaki.
Więc bije mnie w pozostałe miejsca na ciele. Zazwyczaj jedyna przemoc, jaką stosuje w trakcie seksu, to duszenie. Często lubi to robić.
Ale wczorajszej nocy uderzył mnie też w trakcie seksu.
A raczej gwałtu, bo tak powinnam to nazwać.
Ponieważ właśnie tym to było.
Na początku nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to gwałt. Myślałam, że podczas gwałtu  trzeba powiedzieć „nie”, by można było to tak nazwać. Może nawet próbować walczyć.
Nigdy nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy.
Ale to nie było też tak, że ja mogłam powiedzieć „nie”. Za bardzo się bałam. I nawet jeśli powiedziałabym mu „nie”, to i tak wziąłby to, co chciał.
Jednak cieszę się, że zeszłej nocy pobił mnie właśnie w taki sposób, ponieważ nie mogę ryzykować uderzeń w brzuch.
Nie teraz. Jestem w ciąży.
Noszę w sobie dziecko, o którym nigdy nie będzie wiedział.
Dowiedziałam się, że jestem w ciąży zaledwie kilka dni temu. Dlatego w końcu zdecydowałam się odejść. Teraz  mam w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby to zrobić.
Ponieważ już nie chodzi tylko o mnie.
Jest dziecko, które muszę chronić.
Ludzie z pewnością pomyśleliby, że powinnam po prostu zadzwonić na policję. Kazać go aresztować za to, co mi robił.
Ale Neil sam jest policjantem.
Detektyw Neil Coombs. Niezwykle poważany i podziwiany przez swoich kolegów. Spodziewają się, że pewnego dnia zostanie komendantem policji. W zeszłym roku dostał medal za odwagę.
A on regularnie bije swoją żonę.
Raz próbowałam zadzwonić na policję, dawno temu, na początku. I mi nie pomogli.
Ponieważ wszyscy są tak samo podli i skorumpowani jak on.
Więc zrobię to w jedyny dostępny dla mnie sposób. Zmienię nazwisko i zniknę.
Jest jedna zaleta bycia żoną agresywnego sukinsyna-policjanta, skorumpowanego przez gangsterów, którzy mu płacą za to, żeby przymykał oko na ich sprawki.
Neil myśli, że nie mam pojęcia, co robi na boku. Lecz wiem więcej, niż sądzi.
Te brudne pieniądze, które dostaje od oprychów, trzyma w sejfie schowanym w biurku, w swoim biurze. Nie może ich oddać do banku, ponieważ to prowadziłoby do zadawania pytań. W sejfie, o którym, według jego wiedzy, nie wiem.
Ale ja wiem.
I to będzie mój bilet.
Wolałabym nie brać jego pieniędzy. Chciałabym nie być do tego zmuszona.
Chciałabym postąpić etycznie i moralnie, jednak nie mam innego wyboru.
Nie mam żadnych własnych pieniędzy.
Neil nigdy nie pozwolił mi pracować. Na początku myślałam, że robi to, ponieważ mnie kocha i chce się o mnie zatroszczyć. 
Jednak szybko zdałam sobie sprawę, że to po prostu kolejny sposób na to, żeby mnie kontrolować. 
Bez pieniędzy nie mogłam odejść.
Więc teraz zabieram jego pieniądze i odchodzę.
Neil wstaje od stołu. Widzę broń przy jego pasku, jak każdego dnia. Mimo to wciąż na jej widok czuję ucisk w brzuchu.
Neil zdejmuje marynarkę z oparcia krzesła i ją zakłada.
Wstaję i podążam za nim do drzwi wejściowych. Mechanicznie robię to każdego ranka. 
Ale po tym dniu już nie będę. 
Już nigdy.
Neil przystaje przy drzwiach i odwraca się w moją stronę.
Przygotowuję się na cios.
Unosi dłoń i zbliża ją do mojej twarzy. Wzdrygam się.
Satysfakcja, którą widzę w jego oczach, pełznie po mojej skórze jak wąż i w tej chwili nienawidzę go bardziej niż kiedykolwiek.
– Nie skrzywdzę cię, Annie. – Kciukiem i palcem wskazującym chwyta mnie za brodę.
Obserwując jego oczy, czuję, jak wszystko się we mnie napina. Przesuwa wzrok po siniaku na moim policzku.
Po mojej rozciętej wardze.
Dawno, dawno temu jego oczy wyrażały skruchę.
Teraz nie wyrażają niczego.
– Wczoraj w nocy mnie poniosło. Zostań dzisiaj w domu. Kupię kolację wieczorem, po drodze z pracy.
– Okej – odpowiadam.
– Dobra dziewczynka.
Składa karcący pocałunek na moich ustach, po którym rozcięcie na wardze boleśnie pulsuje, ale ja nie reaguję na ból i tłumię w sobie całą odrazę oraz obrzydzenie, które czuję za każdym razem, kiedy mnie dotyka.
Po prostu odpowiadam na jego pocałunek tak jak zawsze. W tej chwili to jest ważniejsze niż kiedykolwiek, żeby nie zauważył, nie wyczuł, że zachowuję się jakoś inaczej.
Robi krok w tył, puszczając moją brodę.
Nienawidzę cię.
– Miłego dnia. – Uśmiecham się. Wymuszony grymas, w którym jestem już mistrzynią.
Otwiera drzwi, chcąc wyjść.
– Mówię poważnie, Annie. Nie wychodź dzisiaj.
– Nie zrobię tego. Obiecuję.
Po prostu wyjdź.
Wychodzi za drzwi, a moje serce ze zniecierpliwienia bije jeszcze szybciej.
Wtedy nagle Neil zatrzymuje się i odwraca, żeby na mnie spojrzeć.
Mój żołądek zaciska się ze strachu.
Nie boję się o siebie.
Już dawno temu przestałam bać się o własne życie.
Kiedy przestajesz bać się śmierci i zamiast tego jej pragniesz, nie masz już nic do stracenia. Ale wkrótce będę miała dziecko. Tu już nie chodzi tylko o mnie. Jestem winna swojemu dziecku szansę na życie, i to jak najlepsze życie. 
– Nie zapomniałaś o czymś? – pyta surowo, unosząc brew.
Cholera. Cholera. Cholera.
– Kocham cię – mówię nerwowo przełykając ślinę.
Przez jakiś czas gapi się na mnie z pytającym wyrazem twarzy. Wydaje mi się, że ta chwila trwa całą wieczność.
Staram się nie ruszać żadnym mięśniem twarzy ani ciała, pragnąc, żeby moje bijące w szale serce zwolniło.
W końcu, po jak się zdaje, wieczności, mówi:
– Kocham cię, Annie. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
– Dopóki śmierć nas nie rozłączy – powtarzam kłamstwo z łatwością.
Nigdy, przenigdy więcej.
Drzwi zamykają się za nim.
Robię cichy wydech. Ten, który trzymałam w sobie cały ranek.
Stoję tam, nasłuchując. Czekając.
Uruchamia silnik samochodu.
Słyszę, jak rusza.
Czekam jeszcze chwilkę, żeby mieć pewność, że na pewno odjechał.
I wtedy przystępuję do działania.
Biegnę na górę i szybko ubieram się w jeansy i t-shirt, a następnie wsuwam na stopy adidasy. Z szafy wyjmuję starą sfatygowaną torbę. Tę, w której przywiozłam swoje ubrania i pudełko wspomnień, kiedy wyprowadzałam się od swojej rodziny zastępczej w wieku osiemnastu lat, żeby zamieszkać z Neilem.
Nie mam rodziny. Zostałam zabrana od swojej matki – narkomanki i prostytutki – gdy byłam niemowlakiem i tak trafiłam do systemu opieki społecznej. Nie było wiadomo, kim był mój ojciec. Prawdopodobnie którymś z jej klientów.
Pewnie właśnie dlatego tak łatwo wpadłam w ramiona i sieć kłamstw Neila.
Był starszy. Dojrzały. A ja tak desperacko potrzebowałam stabilności. Swojej własnej rodziny.
Miałam osiemnaście lat. Dopiero co skończyłam szkołę i liczyłam na to, że zacznę studia na publicznej uczelni. Pewnej nocy, kiedy wracałam do domu z metra, zostałam napadnięta. Neil przypadkowo przechodził w tym samym czasie obok. W tamtej chwili nie był na służbie.
Złapał gościa i go aresztował. Odzyskałam torebkę i nie wiedzieć kiedy, umówiłam się na następny wieczór ze starszym, przystojnym gliną.
Tydzień później wprowadziłam się do niego.
Mój koszmar zaczął się sześć miesięcy później, gdy po raz pierwszy mnie pobił.
Następnego dnia byliśmy już po ślubie.
Wcześniej był taki wspaniały. Nie mogłam uwierzyć w to, że ten niesamowity facet chce być z kimś takim jak ja.
Lecz teraz wiem, że byłam po prostu łatwym celem.
Łatwym do zmanipulowania i kontrolowania.
Myślałam, że mi się poszczęściło, ponieważ udało mi się go zdobyć, ale w rzeczywistości była to najgorsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu.
Biorę do ręki moje pudełko wspomnień. Znajduje się w nim kilka rzeczy. Nasz akt ślubu. Fragment biletu z naszej pierwszej randki w kinie. Korek od szampana z dnia, kiedy poprosił mnie o rękę.
Jak dla mnie, wszystkie te przedmioty mogą trafić do śmietnika.
Otwieram pudełko i wyjmuję z niego dwie rzeczy potrzebne, żebym mogła zniknąć. Dowód osobisty i akt urodzenia z moim nowym imieniem.
Wkładam je do torby, do kieszonki na suwak. Kieszeń zasuwam dla bezpieczeństwa.
Następnie wyjmuję ubrania i bieliznę, które już wcześniej postanowiłam zabrać ze i wkładam je do torby. Nie ma sensu pakować zbyt wielu rzeczy. Mniej do noszenia, a i tak niedługo te ubrania nie będą na mnie pasowały.
Związuję swoje długie blond włosy w ciasny kok, po czym chowam je pod bejsbolówką.
Wchodzę do naszej wspólnej łazienki i zabieram z niej swoją szczoteczkę i pastę do zębów oraz pozostałe artykuły toaletowe, a następnie wkładam je do swojej kosmetyczki, która ląduje w torbie razem z moimi ubraniami.
Zanoszę torbę na dół i wchodzę do biura Neila. W pokoju panuje upiorna cisza. Biura nienawidzę najbardziej.
Chociaż wiem, że jestem sama, to i tak po moim ciele przebiegają dreszcze.
W dalszym ciągu boję się, że wróci do domu i mnie przyłapie.
Szybko podchodzę do jego biurka i kucam przy nim, kładąc torbę obok siebie. Otwieram drzwiczki.
Odsuwam foldery ułożone w stertę przed sejfem i kładę je na podłodze.
Wyjmuję z kieszeni klucz do sejfu. Zabrałam go, zrobiłam kopię i odłożyłam, zanim Neil zorientował się, że zniknął.
Dzień, w którym to zrobiłam, był jednym z najstraszniejszych w moim życiu, a przecież ostatnie siedem lat spędziłam w strachu, więc to o czymś świadczy. Byłam przerażona, że odkryje, co robię, i to będzie koniec dla dziecka i dla mnie.
Ale tak się nie stało, a zamiast tego dzieje się coś innego. Zamierzam wyjąć pieniądze i stąd zwiać, mając nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Obezwładnia mnie strach.
Co, jeśli nie będzie pieniędzy? Co, jeśli z jakiegoś powodu je zabrał?
Chyba istnieje tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Cóż, w każdym razie i tak odejdę. Nie spędzę z nim kolejnego dnia. Po prostu będę musiała wykombinować coś innego.
Wstrzymując oddech, otwieram sejf.
Robię wydech.
Pieniądze nadal tam są.
Nie wiem dokładnie ile. Zapewne setki tysięcy.
Potrzebuję tylko tyle, by się stąd wydostać i zapłacić za wynajem, dopóki nie znajdę pracy. Wynajem, jak oceniłam, będzie kosztował mnie około sześciu tysięcy. Wiem, że prawdopodobnie będę musiała zapłacić za pół roku z góry, ponieważ nie będę miała żadnych papierów, które będą świadczyły o mojej wiarygodności. 
Ale… Co, jeśli z powodu ciąży nikt mnie nie zatrudni? Co, jeśli skończą mi się pieniądze, nikt nie da mi pracy i nie będę mogła zapłacić za mieszkanie?
Boże.
Nienawidzę siebie za te rozważania . Robię głęboki wdech i wstrzymuję oddech.
Przecież jest ci to winny, Annie.
Wiem. Ale nie chciałam, żeby tak było. Chciałam sama móc zadbać o siebie i o dziecko. Zarobić własne pieniądze.
I właśnie tak się stanie, ale w tej chwili potrzebujesz pieniędzy, nieważne skąd by one nie pochodziły.
Wypuszczam z ust powietrze, które wstrzymywałam, i wyjmuję dziesięć tysięcy z sejfu.
Jeśli zostanie mi coś z tych pieniędzy, oddam je do domu samotnej matki.
Zamykam sejf i przekręcam klucz. Odkładam foldery z powrotem na miejsce i zamykam drzwiczki biurka.
Wynoszę torbę na korytarz, po czym kładę ją na podłodze. Wyjmuję kurtkę z szafy i zakładam ją na siebie. Znowu podnoszę torbę i zawieszam jej długi pasek na ramieniu.
Moja komórka nadal znajduje się na stoliku nocnym. Może tu zostać. Już nie będę jej potrzebowała. Jeśli zabrałabym ją ze sobą, to Neil łatwo by ją namierzył, żeby mnie odnaleźć.
Wychodzę przez drzwi frontowe, i zostawiam za sobą Annie Coombs. Teraz nazywam się Carrie Ford.
River - Samantha Towle - Zapowiedź patronacka

River - Samantha Towle - Zapowiedź patronacka

Nowe miasto. Nowa tożsamość. Ciąża i samotność. I daleko od przeszłości, przed którą Carrie Ford tak usilnie próbuje uciec.

River Wild jest humorzastym, nadętym dupkiem i w dodatku jej nowym sąsiadem. Carrie nie ma ochoty się z nim zaprzyjaźniać, on również nie chce zostać jej przyjacielem. Jednak kiedy wszystko wydaje się jasne, mężczyzna niespodziewanie pomaga jej uratować porzuconego psa. Tego dnia Carrie dostrzega w jego oczach coś, co można zobaczyć też w jej spojrzeniu. Smutek. Ból. Samotność. Carrie bardzo dobrze zna te wszystkie uczucia.

Między dwojgiem zranionych ludzi nawiązuje się niechciana i niespodziewana przyjaźń, która bez ostrzeżenia zmienia się w coś więcej. Oboje mają swoje sekrety, ale to nie ma żadnego znaczenia, ponieważ ona bardzo dobrze go rozumie, a on ją. W końcu Carrie pierwszy raz w życiu doznaje czegoś, czego się nie spodziewała – szczęścia. Niestety szczęście nie trwa długo. Nie, dla takich ludzi jak ona. Szczególnie kiedy przeszłość czai się za rogiem, czekając na odpowiedni moment, żeby wszystko odebrać.
Wszystko za życie - Weissmann-Klein Gerda - Fragment powieści

Wszystko za życie - Weissmann-Klein Gerda - Fragment powieści

Część pierwsza


Rozdział 1

Na zielonym dywanie salonu z mojego dzieciństwa leży zegarek. Wskazówki zamarły w bezruchu na 9.10, zamarły, gdy to się wydarzyło. Będzie tylko przeszłość, nadejście przyszłości jest niepewne, czas utknął w teraźniejszości. Poranek – 9.10. Tylko tyle potrafię pojąć. Wskazówki są okrutne. Powoli rozmazują się na tarczy zegarka.
Podnoszę wzrok na okno. Wszystko wygląda obco, jak we śnie. Na ulicy ryczy kilka motocykli. Kierowcy mają na sobie zielonoszare mundury, słyszę głosy. Najpierw kilka, potem wiele, wykrzykują coś niemożliwego i nierealnego. „Heil Hitler! Heil Hitler!”. A zegarek mówi 9.10. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rozsunęła się niewidzialna kurtyna, a ja wkroczyłam na niewidzialną scenę, żeby odegrać rolę w trwającej sześć lat tragedii.
Był 3 września 1939 roku, niedzielny poranek. Spędziliśmy bezsenną noc w wilgotnej, zimnej piwnicy naszego domu, na zewnątrz spadały pociski i bomby. W pewnym momencie, jeszcze wieczorem, gdy tata, mama i mój brat Artur, wtedy dziewiętnastoletni, kulili się w osłupiającej ciszy, z zewnątrz, z ogrodu, dobiegło miauczenie mojej kotki Schmutzi i Artur wyszedł, aby ją wpuścić. Wrócił z dziurą po kuli w spodniach.
– Kula?
– Ktoś strzela z dachów, Niemcy idą!
Potem, w szarzyźnie wczesnego ranka, usłyszeliśmy głośne pomruki wrogich czołgów. Nasi żołnierze wycofywali się znad granicy na Kraków, gdzie chcieli stawić opór. Mieli wymizerowane, wymęczone i nieogolone twarze, w ich oczach widniały panika i klęska. Starli się z wrogiem, spróbowali i przegrali. Wszystko działo się tak szybko. Dwa dni wcześniej, w piątek rano, 1 września, brzęczenie mas niemieckich samolotów wypędziło wszystkich mieszkańców naszego miasteczka na ulice. Radio huczało wieściami, że Niemcy przekroczyli naszą granicę pod Cieszynem i że toczymy wojnę! W pośpiechu wznieśliśmy blokady drogowe. Ludzi ogarnęła histeria i wielu opuściło miasto jeszcze tego samego dnia.
Nigdy nie uważałam Bielska, mojego rodzinnego miasta, za straszne. Zawsze było takie bezpieczne i stateczne. Przycupnięte u stóp Beskidów – wydawało się, że wysokie szczyty chronią spokojne, lśniące światłami miasteczko przed intruzami. Bielsko było urocze i nie bez powodu nazywano je „Małym Wiedniem”. Przed 1919 rokiem leżało w granicach Austro-Węgier i nadal utrzymywał się w nim posmak tamtej epoki. Niemal wszyscy mieszkańcy posługiwali się dwoma językami, w sklepach rozmawiano po polsku i niemiecku. W samym środku miasta, pośród pieczołowicie wypielęgnowanych kwietników, stał niewielki, ale znakomity teatr, a zaraz obok Schloss, czyli zamek Sułkowskich, szlachty blisko związanej z Habsburgami.
Odkąd pamiętałam, nic nie zakłócało spokoju Bielska. Dopiero teraz, gdy ujrzałam ludzi uciekających z miasta, zrozumiałam, jak blisko, jak niebezpiecznie blisko byliśmy czechosłowackiej granicy. Od Cieszyna dzieliło nas nieco ponad trzydzieści kilometrów.
Oczywiście, o wojnie mówiło się od wielu tygodni, lecz moją rodzinę od połowy sierpnia zajmowała choroba taty. Od początku czerwca do połowy sierpnia byłyśmy z mamą w Krynicy, kurorcie górskim. Tata i Artur nie mogli nam towarzyszyć, a my wróciłyśmy po telegramie od taty, że ze względu na powagę sytuacji międzynarodowej lepiej wracać do domu. Tata czekał na nas dworcu, wstrząsnęło mną to, jak źle wyglądał. Doskwierało mu prawe ramię i zaniepokojona mama wezwała lekarza. Ten uznał, że tata przeszedł łagodny atak serca i kazał mu się natychmiast położyć do łóżka.
Nazajutrz wezwaliśmy do taty dwóch specjalistów. Tego samego dnia otrzymaliśmy depeszę od Leo, mieszkającego w Turcji brata mamy. Brzmiała tak: „Wybiła ostatnia godzina Polski. Niebezpiecznie dla Żydów. Wasze wizy czekają w ambasadzie w Warszawie. Namawiam, żebyście przyjechali bezzwłocznie”.
Mama włożyła depeszę do kieszeni fartucha i orzekła:
– Tata jest chory, to nasza główna troska.
Mieliśmy za wszelką cenę oszczędzać tacie nerwów i niepokojów, ostrzegaliśmy wszystkich gości, żeby nawet nie wspominali przy nim o możliwości wybuchu wojny. Mama nie zdawała sobie sprawy, jakiego losu moglibyśmy uniknąć, gdyby nie taiła przed tatą prawdy. A jednak 1 września, w piątek rano, gdy na niebie zaryczały niemieckie samoloty, chorujący od dwóch tygodni tata stanął twarzą w twarz z rzeczywistością. To był dzień pełen napięcia. W większości spędziłam go w sypialni rodziców, instynktownie trzymając się jak najbliżej taty.
Pod koniec tego pierwszego dnia nikt nawet nie tknął kolacji, nikt nie miał ochoty iść spać. Mama usiadła na krześle obok łóżka taty, a my z Arturem wyglądaliśmy przez okno. Konie i wozy wyładowane uciekinierami nadal przetaczały się na wschód. Gdzieniegdzie w wieczorne niebo wystrzeliwała flara, jak krew strzykająca z rany, i nagle cała dolina była skąpana w groteskowej czerwieni. Patrzyłam na rodziców. Tata wyglądał dziwnie, niemal bez życia. Żółte kwiaty na czarnej podomce mamy zdawały się płonąć. Na zewnątrz szczyty górskie rozbłysły na chwilę, a potem rozbrzmiały ogłuszającym hukiem, przez który szyby w oknach zagrzechotały jak zęby kościotrupa. Wszystko płonęło. Ponownie spojrzałam na mamę. Miękkie, pofalowane, ciemnogranatowe włosy przykleiły się jej do twarzy. Jej wielkie, ciemne oczy wyglądały na tle bladej skóry jak sadzawki bez dna. Ruchliwe usta były zastygłe i obce. Na naszych twarzach odbijał się czerwony blask. Jej wyglądała przez to nieznajomo. Oto mama, płonąca dziwnym ogniem zniszczenia, a na ulicy konie i wozy, furmanki i rowery sunęły w nieznane. Pewien mężczyzna niósł na plecach kozę, zapewne swoje jedyne mienie. Na rogu kilka kobiet tuliło do piersi niemowlęta, a obok jakaś stara chłopka robiła znak krzyża. Wydawało się, że w tym osobliwym, czerwonym świetle świat dobiegł końca. A potem niespodziewanie tata odezwał się do mnie:
– Idź, obdzwoń rodzinę, zobacz, co robią.
Zeszłam po schodach. Usiadłam przy aparacie z długą listą numerów w ręce. Zaczęłam od góry i systematycznie wykręcałam jeden po drugim, ale nikt nie odbierał. Telefony dzwoniły i dzwoniły. Wyobraziłam sobie, że w domach, które tak dobrze znałam, z każdym dzwonkiem jakiś znajomy przedmiot albo mebel przewraca się na podłogę.
Spanikowałam. Miałam wrażenie, że zostaliśmy sami w świecie umarłych. Wróciłam na górę. Rodzice i Artur najwyraźniej o czymś rozmawiali. Nagle przerwali.
– Nikt nie odbiera, prawda? – zapytał tata. Nie mogłam mówić. Skinęłam głową. Nie było sensu dłużej udawać. Tata pokazał, żebym usiadła na jego łóżku. Objął mnie lewym ramieniem.
– Dzieci – powiedział – liczyłem, że nigdy nie będę musiał o tym mówić, ale nadszedł czas, w którym muszę. Pamiętam, jakby to było wczoraj, krzyki rannych i blade oblicza ofiar zeszłej wojny. Nie sądziłem, że świat ponownie do tego dopuści. Wierzyłyście, że zawsze znajdę właściwe rozwiązanie na wszystko. A jednak was zawiodłem. Uważam, że powinnyście jechać. Mama właśnie mi powiedziała, że państwo Ebersohnowie pytali, czy nie zabrać was ze sobą, szukać schronienia w głębi Polski. Teraz, gdy najbardziej potrzebujecie mojej siły, jestem chory. Chcę, żebyście pojechały. Rozkazuję wam jechać! – Jego głos przybrał władczy ton, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zauważyłam, jak Artur, na dźwięk nazwiska jego sympatii, podnosi oszołomiony wzrok. Był podobny do mamy, jeszcze bardziej niż zwykle, a jednak gdy wstał – wysoki, prosty, zdeterminowany – z jakiegoś powodu przypominał mi tatę.
– Nie! Zostaniemy razem – odparł niemal bez wahania.
Rodzice spojrzeli po sobie. Wydawało mi się, że ujrzałam w ich oczach ulgę i dumę.
– Miałem nadzieję, że tak powiesz – rzekł tata łamiącym się głosem – nie ze względu na mnie, ale dlatego, że nie chcę wypędzać dzieci ku nieznanemu. Wierzę, że Bóg pozwoli nam zostać razem, pod własnym dachem.
Wycieńczony opadł na poduszki. Był to dla niego zbyt wielki wysiłek, pokój zawisł w bezruchu i ciszy. To dziwne, lecz wszystkie hałasy na zewnątrz również ucichły, a my zauważyliśmy, że niebo nie jest już czerwone.

Gdy obudziłam się nazajutrz, wszystko było spokojne, jak zwykle. Mój pokój oświetlało jasne słońce. Jesienne kwiaty w naszym ogrodzie znajdowały się w pełnym rozkwicie. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. W moim pokoju wszystko było po staremu i co więcej, nawet tata wstał z łóżka. Trzymał rękę na temblaku, ale wstał, i było to tak cudowne, że nabrałam pewności, że cały poprzedni wieczór to tylko koszmar. Nie, nie do końca, bo w twarzach rodziców odczytałam coś, czego wczoraj w nich nie było.
Gdy spotkaliśmy się na dole przy śniadaniu, wszyscy zdawali się weseli. Tata żartował. Mama włączyła się w pozornie beztroskie przekomarzania. Nasza służąca odeszła, aby być z krewnymi. Tata zapytał żartobliwie, czy nie chciałabym jej pracy. Nikt nie wspominał o wojnie. Poszłam włączyć radio. Rozległo się głośne trzaśnięcie, ale poza tym milczało. Sprawdziłam telefon, sprawdziłam światła, ale prądu nigdzie nie było. W pewnym sensie to dobrze. Nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym. To była cudowna, spokojna sobota. Lecz wieczór przyniósł furię, która zakończyła nasz ostatni spokojny dzień. Z dachów zaczęły padać sporadyczne strzały, próbowano opóźniać nieprzyjaciela, gdy nasza armia cofała się na Kraków. Szukaliśmy schronienia w piwnicy i przesiedzieliśmy w niej całą noc. Nad ranem strzały całkiem ucichły, z ulic zniknęły pojazdy polskich wojsk. Wyszliśmy do salonu na filiżankę herbaty. Usiadłam na kanapie niedaleko okna i widziałam na zewnątrz ludzi w ewidentnie wesołych, radosnych nastrojach. Rozmawiali i śmiali się, trzymali kwiat, wszędzie pstrykały aparaty fotograficzne.
– Mamo, popatrz – zawołał Artur. – Myślisz, że…? – Przerwał w pół zdania, nie ośmielił się wyrzec na głos nieprawdopodobnego.
– Nie – odparła mama i wtedy Artur wyjął z kieszeni zegarek. W spokój naszego domu wdarł się ryk motocyklu, zegarek upadł na podłogę. Była 9.10. 
Wyjrzałam ponownie. Na domu naprzeciwko powiewała swastyka. Mój Boże! Chyba byli przygotowani. Wszyscy oprócz nas wiedzieli.
Po drugiej stronie ulicy zaparkowała ciężarówka wypełniona niemieckimi żołnierzami. Nasi sąsiedzi częstowali ich winem i ciastami, i wołali upojeni radością: „Heil Hitler! Niech nam żyje Führer! Dziękujemy wam za wyzwolenie!”.
Nie rozumiałam. Nie potrafiłam pojąć, co się działo. Co ci ludzie wyrabiali? Przecież znałam ich całe życie. Zdradzili nas.
Poranna herbata wystygła na stole. Mama i tata wbili spojrzenia w ziemię. Ich twarze straciły wyraz. Tata wyglądał staro, jakby poszarzał. Ogromnie się zmienił.
Poczułam, że coś się pali. Rozgrzana bryłka węgla wypadła z wielkiego, zielonego pieca kaflowego na dywan. Pamiętałam, że rok czy dwa wcześniej stało się coś podobnego i mama była bardzo niezadowolona. Obróciła wtedy dywan, żeby przypalone miejsce znalazło się pod kanapą. Chciałam krzyknąć i ostrzec rodziców, ale gdy zauważyłam, jak wpatrują się w ten węgielek, głos uwiązł mi w gardle. Widzieli, że dywan się tli, ale jakby ich to nie obchodziło. Tata w końcu wstał i niedbale butem przesunął bryłkę z powrotem do paleniska. Nikt się nie odezwał.
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Trude, dziewczynkę, którą znałam od małego. Mieszkała z babcią w dwupokojowym mieszkaniu w naszej piwnicy; nie płaciły czynszu, a w zamian prały. Teraz patrzyłam, jak wynosi kwiaty z naszego ogrodu, białe róże, z których byliśmy bardzo dumni, bo zakwitły poza sezonem. Wręczyła je żołnierzowi, łamiąc sobie język obcym jej niemieckim: „Heil Hitler!”. Żołnierz wyciągnął po nie ręce, ale ktoś zaproponował mu sznapsa. Wybrał kieliszek i kwiaty spadły na zakurzoną drogę, gdzie stratowały je żołnierskie buciory. Zaczęłam szlochać, płakać, w jednym wybuchu dałam upust wszystkim emocjom i lękom. Artur przyskoczył do mnie i zasłonił mi usta dłonią.
– Oszalałaś? Chcesz nas wydać?
Ale ja go nie słyszałam. Łzy przynosiły ulgę. W końcu mnie spoliczkował.
– Pomyśl o życiu taty. Jak usłyszą twój płacz… 
Nie potrafiłam przestać. Ściągnął mnie z kanapy, pociągnął przez dywan i dalej na górę, mama zasłaniała mi usta. Położyli mnie do łózka, gdzie płakałam w poduszkę, aż w końcu opadłam z sił i zasnęłam.
Wczesnym popołudniem pijany, rozradowany motłoch nadal świętował „wyzwolenie” i skandował ochryple „Heil Hitler!” Rodzice się uśmiechali. Ich uśmiechy sprawiały mi większy ból niż mój płacz i łzy. Wtedy nauczyłam się, że nie mogę płakać zawsze, gdy mam na to ochotę. Zrozumiałam, że staliśmy się wyrzutkami, obcymi we własnym domu, że znaleźliśmy się na łasce ludzi, którzy dotąd byli naszymi przyjaciółmi. Choć miałam tylko piętnaście lat, nabrałam silnego przeświadczenia, bardziej przeczucia niż faktycznej świadomości, że nasze życia już do nas nie należą, że znalazły się w rękach śmiertelnego wroga.
Mama, nawet tej pamiętnej niedzieli, próbowała utrzymać normalny rytm naszego życia. Przygotowała kolację i jak zawsze zasiedliśmy do stołu, ale nikt nie był w stanie jeść, a gdy odnieśliśmy talerze, siedzieliśmy w milczeniu. Artur przyniósł książki o wojnie 1914 roku i szukał informacji o jej przebiegu, ale tata powiedział:
– To inna wojna. Ta na pewno nie będzie trwać cztery lata. Cztery tygodnie, najwyżej cztery miesiące.
Wczesnym wieczorem, gdy wrzaski pijanej tłuszczy ucichły, rozległo się pukanie do drzwi i szept: „Pani Weissmann”. Przyszła nasza sąsiadka, pani Bergmann, matka mojej przyjaciółki Escii. Cała blada i roztrzęsiona przekazała nam wieści, że po południu wyłapano na ulicach kilku Żydów, zamknięto ich w świątyni, a świątynię podpalono. 
– Mężczyźni niech lepiej się nie pokazują – wyszeptała.
Tata i Artur spojrzeli po sobie. Mama otworzyła szeroko oczy i zacisnęła usta. Lecz pani Bergmann powiedziała nam też, że rano Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Posiedziała u nas tylko kilka minut. Gdy wstała, aby wyjść, mama odprowadziła ją do drzwi, a ja poszłam za nimi. Zanim otworzyły, obie chwilę nasłuchiwały, w końcu pani Bergmann przekręciła gałkę, rozejrzała po ulicy i wyślizgnęła się przez wąską szparę.
Siedzieliśmy w ciszy jeszcze jakiś czas, nikt nie chciał iść do łóżka. Pierwszy raz w życiu widziałam mamę wieczorem bez robótek ręcznych w dłoniach. Po prostu siedziała i patrzyła w ogień. Po chwili wstała, na zewnątrz spokojna i majestatyczna, i rzekła:
– Idźcie do łóżek, dzieci. Wszyscy potrzebujemy wypoczynku i siły.
Jej słowa zwieńczyły pierwszy dzień pod niemiecką władzą.

Następnego ranka siedziałam z mamą w kuchni, gdy przyszła jedna z sąsiadek, pani Rösche, z drugą kobietą, i zapytała o naszą flagę Polski.
– Flagę? – zaciekawiła się mama. – A po co?
– Żeby zrobić z niej niemiecką. To bardzo proste. Czerwony pas zostawia się jak jest, w białym wycina koło i naszywa na nie czarną swastykę.
Mama pobladła. Z początku szukała flagi w miejscach, w których na pewno jej nie było. Jednak wiedziała, że będzie musiała oddać ją prędzej czy później, więc w końcu ją przyniosła. Pani Rösche zapytała, czy mama ma czarną wstążkę. Odparła, że nie. Ta druga sąsiadka wyjęła kawałek. Powiedziała, że to bardzo porządna wstążka – że wytrzyma długie lata!
Obie sąsiadki spędziły cały ranek na szyciu nazistowskiej flagi na nasz budynek. Do dziś nie wiem, po co to robiły. Może myślały, że jeśli jej nie wywiesimy, to ściągniemy na siebie kłopoty.
Kiedy skończyły, zapytały:
– A gdzie Artur? Jest wysoki i silny. Mógłby ją powiesić.
Mama kazała mi go zawołać. Znalazłam go w jego pokoju, leżał osowiały, w apatii. Gdy powiedziałam, czego od niego chcą, krzyknął:
– Wszyscy postradaliście rozumy? Nigdy! Nigdy! Nie zrobię tego. Powiedz im, że mnie nie ma, powiedz, że umarłem, powiedz cokolwiek!
Więc pani Rösche i ta druga kobieta z wysiłkiem zamocowały flagę w niewielkim otworze w dachu. Całymi dniami nie potrafiłam się zmusić, aby wyjrzeć przez okno, a gdy w końcu to zrobiłam, ujrzałam krwistoczerwony symbol ogarniającej nas tragedii.


Rozdział 2

Podbicie Polski zajęło Niemcom osiemnaście dni, osiemnaście krótkich dni. Nadzieje, że nasze wojska odrzucą wroga, zniknęły. Upadł Kraków, później Warszawa, a Niemcy nacierali dalej, nie napotykając oporu. Czekaliśmy już tylko na wyzwolenie przez Francję, Rosję lub, na co liczyli tylko najwięksi optymiści, Anglię albo Amerykę. Krążyło wiele opowieści o nazistowskiej brutalności na wschodzie. Niektórzy Żydzi wracali z zajętych przez nich terenów. Po tym, co tam widzieli, uznawali, że bezpieczniej jednak wrócić do domów. Część zastawała je opustoszałe, większość cennych rzeczy zniknęła. Inni okrywali, że ich domy zajęły dawne pokojówki, które teraz łaskawie pozwalały właścicielom spędzić noc lub dwie na poddaszu albo w piwnicy, może nawet zabrać jakieś ubrania, a później ich przepędzały.
My mogliśmy zostać w naszym wygodnym domu, więc przynajmniej na razie nie musieliśmy martwić się o schronienie. Dla taty kolejny powód do trosk stanowiły jego interesy. Był współwłaścicielem zakładu produkującego futra. Często wspominał, że chciałby udać się do fabryki i zobaczyć, co się z nią dzieje, ale podobnie jak my wiedział, że byłoby to zbyt niebezpieczne. Słyszeliśmy historie o ludziach, którzy wychodzili sprawdzić, co z ich zakładami lub sklepami, a na miejscu zastawali Gestapo albo SS. I już nie wracali. Bielsko było przede wszystkim ośrodkiem włókienniczym, a znakomite tkaniny zapewniły mu międzynarodową reputację. Dzięki licznym, wykwalifikowanym robotnikom standard życia był tam wyższy niż w niemal wszystkich innych zakątkach Polski. Wypełnione tkaninami magazyny były rozsiane po całym mieście. Za Wehrmachtem przyszli niemieccy urzędnicy i wszystko zarekwirowali.
Mieszkaliśmy na obrzeżach Bielska w dużym, wygodnym, ponad stuletnim domu. Choć dziadkowie po ślubie unowocześnili piętro, w suficie kuchni nadal widniały odkryte belki, stało w niej wielkie palenisko, betonowe frontowe schody były spękane, okna zamykały się na staromodne rygle, a zamiast centralnego ogrzewania we wszystkich pokojach stały wysokie kaflowe piece. Kochałam ten dom, bo miał wiele tajemniczych zakamarków, zimne klepisko w piwnicy (udawałam, że piwnica to lochy), zabałaganiony strych, po którym hulał wiatr, i najlepsze, czyli rozległy ogród z sadem. Częściowo ciągnął się wzdłuż ściany domu i krawędzi dziedzińca, gdzie stało kilka szop, w których trzymaliśmy drewno i kurczaki. Jednak prawdziwy ogród mieścił się za domem – na skarpie, bo całe Bielsko było rozrzucone na przedgórzu Beskidów. W naszym ogrodzie rosło dobrze ponad sto drzew owocowych, niektóre bardzo wiekowe, i niezliczone jagodziny, stała w nim obrośnięta liliami altana. Granicą ogrodu płynął wąziutki strumyk. Znałam i kochałam ten dom przez całe życie.
Wszystkim mieszkańcom kazali zarejestrować się na policji, a niedługo później Żydzi otrzymali zawiadomienia, że mają oddać całe złoto, samochody, rowery, odbiorniki radiowe, a nawet wieczne pióra. Z początku nie przywiązywaliśmy do tego wielkiej wagi, bo nadal mogliśmy mieszkać we własnym domu, ale wkrótce życie zaczęło robić się coraz trudniejsze. Jedno z nas zawsze czuwało przy oknie, a gdy przed domem zatrzymywał się samochód lub do drzwi zbliżał się budzący grozę zielony mundur, tata i Artur chowali się w szafie.
Początkowo nie chcieli dać się zastraszać. Tata bez przerwy protestował: „Nikomu nic nie zrobiłem. Nie boję się”.
Ale mama rzucała mu tylko wymowne spojrzenie, i to wystarczało. Czekał w kryjówce, dopóki nie dawaliśmy znaku, że zagrożenie minęło. Słyszeliśmy o wielu przypadkach, że niemieccy żołnierze wchodzili do domu o coś wypytać, a gdy tylko drzwi otwierał mężczyzna, zabierali go ze sobą. Zwykle słuch o nim ginął. Rzadko udawało nam się zjeść posiłek bez jakichś zakłóceń. Zrobiliśmy się nerwowi. Nauczyliśmy się z daleka odróżniać odgłosy znienawidzonych buciorów.
Jakoś na początku listopada rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Nie złowrogie dudnienie Gestapo, lecz niepewny, jakby zmęczony sygnał. To dziwne, jak wiele może wyrazić pukanie, jeśli dobrze się wsłuchać. Przyszła siostra mojego ojca Anna z córką Miriam, która była w moim wieku.
Ciotka objęła ojca i zawołała:
– Bracie, bracie, dziękuję Bogu, że cię dla mnie uchował. Zostałam sama.
Szlochając, opowiedziała nam swoją tragiczną historię. Dwa dni przed wejściem Niemców do Bielska wraz z mężem i dwójką dzieci wsiadła do pociągu, próbując dostać się do Warszawy. Pociąg był atakowany dzień i noc. Mówiła, że gdy w lokomotywie zabrakło wody, pasażerowie stworzyli ludzki łańcuch i podawali kubki, butelki i wiadra, a naokoło leżeli martwi i konający. Nocami kulili się pod siedzeniami, nad ich głowami świstały bomby i kule. Podczas jednego z takich ataków ciotka Anna omdlała, więc jej mąż poszedł zdobyć trochę wody, żeby ją ocucić. Gdy się oddalił, spadła bomba. Kiedy ciotka oprzytomniała, ktoś powiedział jej, że został rozerwany na strzępy. Nie wrócił. Niemcy w końcu trafili lokomotywę i pociąg stanął na dobre. Ciotka Anna z dziećmi wysiadła i ruszyli pieszo na wschód. Wspominała, że była to upalna, wyczerpująca noc. Księżyc jasno świecił, widzieli całe tysiące spadających gwiazd, a przynajmniej tak sądzili. Wraz z innymi, którzy im towarzyszyli, wzięli to za dobry omen i szli dalej, przez niewielką piaszczystą pustynię pod Kielcami. Nocą maszerowali wytrwale ku lasom, licząc, że wybawią ich od upału, lecz wpadli na zwartą linię niemieckich karabinów i żołnierzy. Okazało się, że wzięli niemieckich spadochroniarzy za spadające gwiazdy. Wtedy po raz pierwszy poznali na własnej skórze nazistowskie metody. Niemcy najpierw oddzielili mężczyzn od kobiet. Ciotka Anna tuż po stracie męża musiała patrzeć, jak zabierają jej dziewiętnastoletniego syna. Ustawili mężczyzn w szeregu i rozstrzelali co dziesiątego. Pozostałych poprowadzili w stronę lasu. Ciotka pobiegła na miejsce masakry poszukać syna. Kilka serii z karabinów maszynowych uciszyło jęki i zawodzenia agonii, gorący wiatr poniósł echo kroków odchodzącej niemieckiej kolumny.
Wkrótce została już tylko cisza, przerywał ją cichy płacz piętnastoletniej Miriam.
– Mamo, ale ja chcę żyć.
Pieszo, konno, wozem i samochodem udało im się wrócić do Bielska. Ciotka Anna poszła najpierw do własnego domu, ale już zamieszkała w nim niemiecka rodzina. Obeszła domy przyjaciół i krewnych, ale wszystkie stały puste. Nie ośmielała się wierzyć, że my będziemy u siebie. Odnalezienie ojca wlało w nią nową nadzieję. Nie licząc ubrań, które miały na sobie w ucieczce, nie miały żadnej odzieży. Nie miały jedzenia ani pieniędzy. Straciły wszystko. Oczywiście u nas zostały.
Następnego dnia usłyszeliśmy kolejne niepewne pukanie do drzwi. Gdy ciotka Anna ujrzała w progu syna, wprost nie mogła uwierzyć! To było wręcz niemożliwe. Człowiek rzadko zaznaje w swym zwykłym życiu takiego szczęścia. Tak, to naprawdę był Dawid, wybiedzony i głody, ale żywy. Opowiedział nam swoją część historii. Gdy zabrali go do lasu, jego grupa natknęła się na ukrywający się tam oddziałek polskich żołnierzy. Podczas chaotycznej strzelaniny wdrapał się na drzewo i siedział tam, dopóki Niemcy nie poprowadzili reszty więźniów głębiej w las. Niedługo później niezliczone strzały zabrały życie wielu ludziom. Dawid zaczekał na swej zamaskowanej grzędzie do zmroku, a potem ruszył w drogę powrotną. Szedł głównie nocami, za dnia odpoczywał lub spał pośród drzew albo w stodołach, aż w końcu dotarł do domu.
Dni mijały jak sen, jak choroba bez nadziei na ozdrowienie. Żyliśmy z dnia na dzień, szczęśliwi po każdej nocy, w której u drzwi nie stanęło Gestapo.
Artur bardzo się zmienił. Stał się niespokojny i drażliwy. Książki, które normalnie zajmowały mu całe dnie i noce, leżały nietknięte. Nie wychodził z pokoju. Nie golił się. Nie przebierał. Prawie nie jadł i wątpię, czy spał.
Pewnego ranka, jakieś sześć tygodni po wybuchu wojny, Artur ogłosił przy śniadaniu, że chce iść do centrum miasta. Wszyscy wiedzieliśmy, że to groźna wycieczka. Rodzice rozumieli, że chciał sprawdzić czy Gisa, jego sympatia, wróciła ze środkowej Polski, dokąd w dniu inwazji uciekła z rodzicami. Nie sprzeciwili się, powiedzieli, żeby sam decydował. Ogolił się i poszedł. Powiedział tylko:
– Idę.
Rodzice patrzyli zza zasłon, jak odchodził ulicą. Kiedy mijał niemieckiego żołnierza, zadrżeli i złapali się za ręce. A gdy żołnierz nie zwrócił na niego uwagi, odetchnęli z ulgą. Czekaliśmy niecierpliwie, zastanawialiśmy się, kiedy Arthur wróci, braliśmy pod uwagę, że Gisa może rzeczywiście wróciła, więc nie będzie go dłużej. Podczas tego niekończącego się czekania dwa razy widziałam, jak tata połyka pigułki. Mama bez zapału zajmowała się obowiązkami domowymi. Nie rozmawialiśmy o Arturze ani o jego misji, lecz byliśmy boleśnie świadomi, że każda minuta może przynieść mu tragedię.
Gdy już wydawało się, że minęła cała wieczność, w końcu go ujrzeliśmy, zmierzał nieśpiesznie w stronę domu. Bez słowa poszedł do swojego pokoju.
Zajrzałam do niego po kilku minutach. Na nocnym stoliczku stało zdjęcie Gisy. Była śliczną dziewczyną, miała wielkie ciemne oczy i blond włosy. Uśmiechała się z tego zdjęcia, ale gdy przyjrzałam się dokładniej, jej uśmiech nagle wydał mi się smutny.
Nauczyłam się już, aby nie zadawać pytań, stałam więc cicho i czekałam, aż Artur sam się odezwie.
– Przed jej domem leży martwy pies.
– Rolf? – zapytałam.
Skinął głową.
– Zastanawiam się – rzekł po chwili – czy zdechł z głodu, zabili go, czy ruszył za Gisą i jej rodziną, zgubił ich w drodze i wrócił tu zdechnąć.
Copyright © 2014 Kobiece Recenzje , Blogger