Biała róża, Czarny las - Eoin Dempsey - Fragment powieści
Rozdział 1
Schwarzwald, południowo-zachodnie Niemcy, grudzień 1943 r.
To chyba było odpowiednie miejsce, by umrzeć. Znała tu kiedyś każde pole i drzewo, każdą dolinę, tu skały nosiły imiona, tu miejsca spotkań opisywano w tajemnych językach, których dorośli nie rozumieli. Wartkie górskie strumienie lśniły tu w letnim słońcu jak wypolerowana stal. Tutaj czuła się bezpiecznie. Ale teraz nawet to miejsce wydawało się zatrute, zrujnowane, a całe jego piękno i czystość – zaduszone na śmierć.
Śnieg pokrywał ziemię grubą kołdrą, nie ustępując w żadnym kierunku, jak okiem sięgnąć. Kobieta zamknęła oczy, robiąc parę sekund przerwy. Nawiedzone wycie wiatru, szelest w gałęziach drzew uginających się pod ciężarem śniegu, jej przyspieszony oddech, bicie serca. W górze widniało nocne niebo. Ruszyła dalej, jej kroki znów zachrzęściły. Gdzie było najlepsze miejsce, żeby to zrobić? Kto by ją odnalazł? Myśl o tym, że kilkoro dzieci, bawiąc się w śniegu, natrafi na jej ciało, była nie do zniesienia. Może lepiej było zawrócić, odpuścić choć na jeden dzień? Łza pojawiła się w kąciku jej oka i spłynęła po odrętwiałej skórze twarzy. Kobieta szła dalej.
Padający śnieg zaczął gęstnieć, więc poprawiła szalik, zakrywając twarz. Może żywioły ją zabiorą. To byłby najlepszy koniec – powrót do natury, którą tak bardzo kochała. Dlaczego w ogóle nadal szła? Co miałaby jej dać taka wędrówka przez śniegi? Na pewno przyszedł już czas, żeby po prostu z tym skończyć, położyć kres cierpieniu. Sięgnęła do kieszeni i poczuła przez rękawiczkę dotyk gładkiego metalu – stary rewolwer ojca.
Nie, jeszcze nie. Wciąż szła przed siebie. Nigdy już nie zobaczy chaty. Nie zobaczy już zresztą niczego i nikogo. Nie dowie się, jakim wynikiem zakończy się wojna, nie będzie świadkiem upadku narodowych socjalistów, nie zobaczy, jak tamten szaleniec odpowiada przed sądem za swoje zbrodnie. Pomyślała o Hansie, jego pięknym obliczu, szczerym spojrzeniu i niewyobrażalnej odwadze w sercu. Nie miała nawet okazji ostatni raz go przytulić, wyznać, że to za jego sprawą uwierzyła, że na tym groteskowym świecie może jeszcze istnieć miłość. Ucięli mu głowę, wrzucili do trumny razem z ciałem i pochowali obok siostry i najlepszego przyjaciela.
Śnieg ciągle sypał, ale ona nie ustawała. Z lewej strony mijając leśne drzewa, wspinała się na szczyt wzgórza. Jej oczy już przywykły do ciemności i coś w oddali zwróciło jej uwagę – kopczyk w śniegu, oddalony o niecałe dwieście metrów. Ciało, jak sterta pomiętych szmat na nieskazitelnej bieli. Nie prowadziły do niego żadne ślady. Nie ruszało się, ale wciąż przypięty spadochron powiewał na wietrze, liżąc śnieg jak spragnione zwierzę. Kobieta rozejrzała się instynktownie, choć od wielu dni nie widziała żywej duszy. Ostrożnie podeszła bliżej, a zakorzeniona w niej paranoja kazała jej traktować każdy cień, każdy powiew jako śmiertelne zagrożenie. Ale nie było tam nic i nikogo.
Śnieg zbierał się na nieruchomym ciele mężczyzny, którego sporej części prawie nie było już widać spod warstwy bieli. Oczy miał zamknięte. Odgarnęła mu śnieg z twarzy i sprawdziła puls. Przez skórę szyi dało się poczuć bicie serca. Oddech buchał spomiędzy warg białymi jak lód kłębami, ale oczy nieznajomego pozostawały zamknięte. Kobieta się cofnęła, rozpaczliwie wyglądając jakiejś pomocy. Była całkiem sama. Najbliższy dom należał do niej – była to chata odziedziczona po ojcu – ale dzieliły ją od niego prawie trzy kilometry. Do najbliższej wsi pozostawało co najmniej osiem. W takich warunkach to odległość nie do przejścia, nawet gdyby mężczyzna był przytomny. Odgarnąwszy śnieg z jego piersi, odsłoniła mundur Luftwaffe z dystynkcjami kapitana. Jasne, że to był jeden z nich – tych potworów, które zniszczyły kraj i odebrały jej wszystko, co kochała. Kto by się dowiedział, gdyby pozwoliła mu tu umrzeć? Tak zwyczajnie by go tu zostawiła. Wkrótce oboje będą martwi i nikt się nic nigdy nie dowie. Po prostu jeszcze dwa ciała w śniegu dołączą do całego nawału. Z mozołem cofnęła się o kilka kroków. Jej nogi przestały się poruszać, a zanim jeszcze sobie uświadomiła, że już podjęła decyzję, znów nachylała się nad nieznajomym.
Poklepała go po policzku i zawołała. Podciągnęła mu powieki, ale jedyną reakcją było ciche stęknięcie. Kapitan Luftwaffe opierał się o plecak, głowa zwisała mu odrzucona w tył, ręce były rozrzucone na boki. Był wysoki, co najmniej metr osiemdziesiąt, a ważyć mógł prawie dwa razy tyle co ona sama. Szpon niepokoju wbił się w nią, gdy pomyślała o niemożliwości zaniesienia go do chaty. Nie dało się. Mimo wszystko usiłowała go unieść, ale ledwo zdołała pokonać parę cali, nogi odmówiły jej posłuszeństwa i poślizgnęła się, upuszczając mężczyznę z powrotem na śnieg. Jego plecak musiał ważyć co najmniej dwadzieścia kilo, a spadochron – jeszcze z pięć. Ten ostatni mógł na razie zostać, ale plecaka trzeba było się pozbyć. Po kilku sekundach prób i błędów odpięła paski i wyciągnęła plecak spod mężczyzny, przez co jego ciało z głuchym hukiem opadło na śnieg.
Odstawiła plecak na bok i spojrzała na niebo. Śnieg przybierał na sile. Nie zostało im wiele czasu. Znowu sprawdziła puls mężczyzny. Wciąż był silny, ale na jak długo? Impuls kazał jej wsunąć dłoń do kieszeni jego kurtki. Wyjęła dokumenty. Nazywał się Werner Graf, pochodził z Berlina, a w portfelu miał zdjęcie kobiety, pewnie żony, pozującej z dwiema uśmiechniętymi córeczkami w wieku na oko trzech i pięciu lat. Sam miał lat dwadzieścia dziewięć – był więc od niej trzy lata starszy. Z płuc kobiety buchnął głęboki oddech, gdy wstała, by przyjrzeć się Wernerowi Grafowi. Nauczyła się pomagać ludziom, na tym polegała jej praca. Tym właśnie kiedyś była – i znowu mogła zostać, choćby tylko na kilka godzin. Z powrotem schowała dokumenty do kieszeni Grafa, zanim znów go obeszła. Wsunęła mu ręce pod pachy i dźwignęła, ze wszystkich sił wytężając każdy mięsień. Od pasa w górę ranny się poruszył, ale nogi utknęły mu w śniegu i wydał z siebie głośny skowyt bólu, kiedy wyrwały się na wolność. Oczy wciąż miał zamknięte. Położyła go na plecach i obeszła, by zbadać nogi. Spodnie miał podarte i Franka aż się wzdrygnęła, wyczuwając pod skórą nacisk połamanych kości. Obie nogi były złamane poniżej kolana. Być może kości strzałkowe, a na pewno piszczele. Po prawidłowym nastawieniu z czasem się zrosną, ale na razie nie będzie mógł chodzić.
Być może lepiej by było pozwolić mu spokojnie odejść we śnie, umrzeć tu we śniegu. Podeszła do plecaka i otworzyła. W środku było kilka zmian odzieży i kolejne dokumenty, które odłożyła na bok. Na dnie znalazła zapałki, prowiant, wodę, śpiwór i dwa pistolety. Zastanawiała się, z jakiej racji pilot Luftwaffe miałby dźwigać takie rzeczy. Pistolety? Może miał skakać na tyłach nieprzyjaciela we Włoszech, ale to było setki kilometrów stąd. Czasu było niewiele. Marnowanie go na pytania mogłoby kosztować Wernera Grafa życie. Pomyślała o jego żonie i córkach, nieświadomych zbrodni, jakie być może popełnił w imieniu Rzeszy.
Sama nie miała przy sobie wiele – tylko nabity rewolwer. Nie spodziewała się, że tej nocy będzie potrzebować czegokolwiek więcej.
Powróciły wspomnienia śnieżnych zim młodości, czasu spędzanego na tym właśnie polu. Linia drzew, którą mijała, była oddalona tylko o kilkaset metrów, a dla Wernera Grafa odległość ta mogła oznaczać różnicę pomiędzy życiem a śmiercią. Gdyby tam wylądował, nigdy by go nie odnalazła – nawet zakładając, że przeżyłby takie lądowanie. Wyjęła z plecaka śpiwór, otworzyła i przykryła rannego, zanim nachyliła się ku jego twarzy.
– Mam nadzieję, że warto cię ratować – wyszeptała. – Robię to dla twojej żony i dzieci.
Pole, na którym się znajdowali, leżało na płaskowyżu, linia drzew prowadziła w dół stoku do doliny. Iglaki przykrywał śnieg, naniesiony do głębokości trzech metrów lub więcej. Dotarcie do drzew zajęło jej minutę albo dwie. Przykucnęła i zaczęła kopać w śniegu. Pył był miękki, więc robiła szybkie postępy. Nikt nie nadchodził. Śnieżna jama będzie ich jedyną szansą na przetrwanie nocy. Myśli o skończeniu ze sobą mogły poczekać, dopóki nie uratowała życia jemu.
Poszła rzucić okiem na mężczyznę. Nadal żył. W głębi jej duszy zamigotało nikłe światełko, jak odległa świeca w ciemnej grocie. Wróciła do otworu, nie zastanawiając się, w jaki sposób sprowadzi tam rannego. Skupiała się tylko na kopaniu, jedna garść za drugą. Po dwudziestu minutach śnieżna jama była już wystarczająco duża. Franka spuściła się w dół, własnym ciałem wyrównując śnieg. Dłońmi ukształtowała półkę, a przyniesionym z zewnątrz długim patykiem wydłubała w sklepieniu otwór wentylacyjny.
Wróciła tam, gdzie leżał Werner, zabrała plecak i śpiwór, zaniosła je do śnieżnego schronienia. Było dość długie, żeby mężczyzna mógł tam leżeć, przestrzeni wystarczająco wiele, by usiąść. Wystarczy. Poszła z powrotem do rannego. Musiało być już po północy. Względne bezpieczeństwo poranka wydawało się odległe o całe lata. Nie było sposobu, żeby przemieścić mężczyznę dalej niż jama, dopóki nie minie śnieżyca. Podniosła nylonową czaszę spadochronu, wciąż przytwierdzoną do pasków na ramionach rannego, i pociągnęła. Na jego twarz wypełzł odrażający grymas bólu, gdy jego ciało ślizgało się po śniegu. Kobieta znów chwyciła spadochron, ciągnąc najmocniej, jak umiała. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, ale przeciągnęła go jeszcze o dwa metry. Dało się. Zaiskrzyła w niej nadzieja, rozlewając po umęczonym ciele strumienie adrenaliny. Znów pociągnęła, i jeszcze raz. Zajęło jej to dwadzieścia minut. Pod grubym szalem i płaszczem była mokra od potu, ale zdołali dotrzeć do skraju jamy. Wtedy nawiedziło ją coś w rodzaju poczucia triumfu, pierwszy raz od czasu tak długiego, że zdawał się całym życiem. Może od czasu pierwszych ulotek Białej Róży, kiedy ogarnęła ich wszystkich ekscytacja płynąca ze stanięcia po właściwej stronie, gdy po raz pierwszy od pokolenia wizja lepszej przyszłości dla narodu niemieckiego zdawała się prawie realna.
Werner Graf wciąż był nieprzytomny. Nic nie mogło go obudzić. Nie tej nocy. Cel – sprawić, by znów otworzył oczy – pchał kobietę naprzód. Nie liczyło się już, kim on był, a tylko, że był człowiekiem, jeszcze żywym. Odpoczęła parę sekund, po czym po zbudowanej przez siebie pochylni zepchnęła go do jamy. Znowu zajęczał. Gdy pchała go w dół, kości jego nóg wydały obrzydliwy trzask.
Śnieg nadal sypał z ciemnego nieba, wiatr wył jak wygłodniały wilk. Jama rozświetliła się, gdy kobieta roznieciła zapałkę, wyjętą z plecaka rannego. Wcześniej niezbyt dokładnie mu się przyglądała. Był wtedy tylko sponiewieranym ciałem, nie zaś mężczyzną. Przystojny, nieogolony, z krótkimi brązowymi włosami. Zgasiła zapałkę i sięgnęła, by owinąć rannego śpiworem. Położyła się obok, słyszała dźwięk jego płytkich oddechów, a w piersi głuche dudnienie serca. Potrzebowali nawzajem ciepła swoich ciał, by przetrwać noc. Otoczyła nieznajomego ramieniem. Nie dotykała w ten sposób żadnego mężczyzny od śmierci Hansa przed dziesięcioma miesiącami. Wyczerpanie wzięło nad nią górę i zapadła w głęboki sen.
Krzyk nią wstrząsnął, wyrwał ze schronienia dawanego przez sen. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, gdzie jest i co się dzieje. Mrok jamy tłumił jej zmysły, aż spojrzała w górę, ku otworowi nad głową rannego. Teraz widać było światło księżyca. Głowa mężczyzny przewróciła się na bok. Ciało wciąż miał ciepłe. Coś mu się śniło. Kobieta usadowiła się znów obok niego, wykorzystując jego ramię jako poduszkę. Oczy właśnie jej się zamykały, gdy mężczyzna znów wrzasnął:
– Nie, proszę, nie! Proszę, przestań!
Krew zastygła jej w żyłach. Mężczyzna bez wątpienia krzyczał po angielsku.
Schwarzwald, południowo-zachodnie Niemcy, grudzień 1943 r.
To chyba było odpowiednie miejsce, by umrzeć. Znała tu kiedyś każde pole i drzewo, każdą dolinę, tu skały nosiły imiona, tu miejsca spotkań opisywano w tajemnych językach, których dorośli nie rozumieli. Wartkie górskie strumienie lśniły tu w letnim słońcu jak wypolerowana stal. Tutaj czuła się bezpiecznie. Ale teraz nawet to miejsce wydawało się zatrute, zrujnowane, a całe jego piękno i czystość – zaduszone na śmierć.
Śnieg pokrywał ziemię grubą kołdrą, nie ustępując w żadnym kierunku, jak okiem sięgnąć. Kobieta zamknęła oczy, robiąc parę sekund przerwy. Nawiedzone wycie wiatru, szelest w gałęziach drzew uginających się pod ciężarem śniegu, jej przyspieszony oddech, bicie serca. W górze widniało nocne niebo. Ruszyła dalej, jej kroki znów zachrzęściły. Gdzie było najlepsze miejsce, żeby to zrobić? Kto by ją odnalazł? Myśl o tym, że kilkoro dzieci, bawiąc się w śniegu, natrafi na jej ciało, była nie do zniesienia. Może lepiej było zawrócić, odpuścić choć na jeden dzień? Łza pojawiła się w kąciku jej oka i spłynęła po odrętwiałej skórze twarzy. Kobieta szła dalej.
Padający śnieg zaczął gęstnieć, więc poprawiła szalik, zakrywając twarz. Może żywioły ją zabiorą. To byłby najlepszy koniec – powrót do natury, którą tak bardzo kochała. Dlaczego w ogóle nadal szła? Co miałaby jej dać taka wędrówka przez śniegi? Na pewno przyszedł już czas, żeby po prostu z tym skończyć, położyć kres cierpieniu. Sięgnęła do kieszeni i poczuła przez rękawiczkę dotyk gładkiego metalu – stary rewolwer ojca.
Nie, jeszcze nie. Wciąż szła przed siebie. Nigdy już nie zobaczy chaty. Nie zobaczy już zresztą niczego i nikogo. Nie dowie się, jakim wynikiem zakończy się wojna, nie będzie świadkiem upadku narodowych socjalistów, nie zobaczy, jak tamten szaleniec odpowiada przed sądem za swoje zbrodnie. Pomyślała o Hansie, jego pięknym obliczu, szczerym spojrzeniu i niewyobrażalnej odwadze w sercu. Nie miała nawet okazji ostatni raz go przytulić, wyznać, że to za jego sprawą uwierzyła, że na tym groteskowym świecie może jeszcze istnieć miłość. Ucięli mu głowę, wrzucili do trumny razem z ciałem i pochowali obok siostry i najlepszego przyjaciela.
Śnieg ciągle sypał, ale ona nie ustawała. Z lewej strony mijając leśne drzewa, wspinała się na szczyt wzgórza. Jej oczy już przywykły do ciemności i coś w oddali zwróciło jej uwagę – kopczyk w śniegu, oddalony o niecałe dwieście metrów. Ciało, jak sterta pomiętych szmat na nieskazitelnej bieli. Nie prowadziły do niego żadne ślady. Nie ruszało się, ale wciąż przypięty spadochron powiewał na wietrze, liżąc śnieg jak spragnione zwierzę. Kobieta rozejrzała się instynktownie, choć od wielu dni nie widziała żywej duszy. Ostrożnie podeszła bliżej, a zakorzeniona w niej paranoja kazała jej traktować każdy cień, każdy powiew jako śmiertelne zagrożenie. Ale nie było tam nic i nikogo.
Śnieg zbierał się na nieruchomym ciele mężczyzny, którego sporej części prawie nie było już widać spod warstwy bieli. Oczy miał zamknięte. Odgarnęła mu śnieg z twarzy i sprawdziła puls. Przez skórę szyi dało się poczuć bicie serca. Oddech buchał spomiędzy warg białymi jak lód kłębami, ale oczy nieznajomego pozostawały zamknięte. Kobieta się cofnęła, rozpaczliwie wyglądając jakiejś pomocy. Była całkiem sama. Najbliższy dom należał do niej – była to chata odziedziczona po ojcu – ale dzieliły ją od niego prawie trzy kilometry. Do najbliższej wsi pozostawało co najmniej osiem. W takich warunkach to odległość nie do przejścia, nawet gdyby mężczyzna był przytomny. Odgarnąwszy śnieg z jego piersi, odsłoniła mundur Luftwaffe z dystynkcjami kapitana. Jasne, że to był jeden z nich – tych potworów, które zniszczyły kraj i odebrały jej wszystko, co kochała. Kto by się dowiedział, gdyby pozwoliła mu tu umrzeć? Tak zwyczajnie by go tu zostawiła. Wkrótce oboje będą martwi i nikt się nic nigdy nie dowie. Po prostu jeszcze dwa ciała w śniegu dołączą do całego nawału. Z mozołem cofnęła się o kilka kroków. Jej nogi przestały się poruszać, a zanim jeszcze sobie uświadomiła, że już podjęła decyzję, znów nachylała się nad nieznajomym.
Poklepała go po policzku i zawołała. Podciągnęła mu powieki, ale jedyną reakcją było ciche stęknięcie. Kapitan Luftwaffe opierał się o plecak, głowa zwisała mu odrzucona w tył, ręce były rozrzucone na boki. Był wysoki, co najmniej metr osiemdziesiąt, a ważyć mógł prawie dwa razy tyle co ona sama. Szpon niepokoju wbił się w nią, gdy pomyślała o niemożliwości zaniesienia go do chaty. Nie dało się. Mimo wszystko usiłowała go unieść, ale ledwo zdołała pokonać parę cali, nogi odmówiły jej posłuszeństwa i poślizgnęła się, upuszczając mężczyznę z powrotem na śnieg. Jego plecak musiał ważyć co najmniej dwadzieścia kilo, a spadochron – jeszcze z pięć. Ten ostatni mógł na razie zostać, ale plecaka trzeba było się pozbyć. Po kilku sekundach prób i błędów odpięła paski i wyciągnęła plecak spod mężczyzny, przez co jego ciało z głuchym hukiem opadło na śnieg.
Odstawiła plecak na bok i spojrzała na niebo. Śnieg przybierał na sile. Nie zostało im wiele czasu. Znowu sprawdziła puls mężczyzny. Wciąż był silny, ale na jak długo? Impuls kazał jej wsunąć dłoń do kieszeni jego kurtki. Wyjęła dokumenty. Nazywał się Werner Graf, pochodził z Berlina, a w portfelu miał zdjęcie kobiety, pewnie żony, pozującej z dwiema uśmiechniętymi córeczkami w wieku na oko trzech i pięciu lat. Sam miał lat dwadzieścia dziewięć – był więc od niej trzy lata starszy. Z płuc kobiety buchnął głęboki oddech, gdy wstała, by przyjrzeć się Wernerowi Grafowi. Nauczyła się pomagać ludziom, na tym polegała jej praca. Tym właśnie kiedyś była – i znowu mogła zostać, choćby tylko na kilka godzin. Z powrotem schowała dokumenty do kieszeni Grafa, zanim znów go obeszła. Wsunęła mu ręce pod pachy i dźwignęła, ze wszystkich sił wytężając każdy mięsień. Od pasa w górę ranny się poruszył, ale nogi utknęły mu w śniegu i wydał z siebie głośny skowyt bólu, kiedy wyrwały się na wolność. Oczy wciąż miał zamknięte. Położyła go na plecach i obeszła, by zbadać nogi. Spodnie miał podarte i Franka aż się wzdrygnęła, wyczuwając pod skórą nacisk połamanych kości. Obie nogi były złamane poniżej kolana. Być może kości strzałkowe, a na pewno piszczele. Po prawidłowym nastawieniu z czasem się zrosną, ale na razie nie będzie mógł chodzić.
Być może lepiej by było pozwolić mu spokojnie odejść we śnie, umrzeć tu we śniegu. Podeszła do plecaka i otworzyła. W środku było kilka zmian odzieży i kolejne dokumenty, które odłożyła na bok. Na dnie znalazła zapałki, prowiant, wodę, śpiwór i dwa pistolety. Zastanawiała się, z jakiej racji pilot Luftwaffe miałby dźwigać takie rzeczy. Pistolety? Może miał skakać na tyłach nieprzyjaciela we Włoszech, ale to było setki kilometrów stąd. Czasu było niewiele. Marnowanie go na pytania mogłoby kosztować Wernera Grafa życie. Pomyślała o jego żonie i córkach, nieświadomych zbrodni, jakie być może popełnił w imieniu Rzeszy.
Sama nie miała przy sobie wiele – tylko nabity rewolwer. Nie spodziewała się, że tej nocy będzie potrzebować czegokolwiek więcej.
Powróciły wspomnienia śnieżnych zim młodości, czasu spędzanego na tym właśnie polu. Linia drzew, którą mijała, była oddalona tylko o kilkaset metrów, a dla Wernera Grafa odległość ta mogła oznaczać różnicę pomiędzy życiem a śmiercią. Gdyby tam wylądował, nigdy by go nie odnalazła – nawet zakładając, że przeżyłby takie lądowanie. Wyjęła z plecaka śpiwór, otworzyła i przykryła rannego, zanim nachyliła się ku jego twarzy.
– Mam nadzieję, że warto cię ratować – wyszeptała. – Robię to dla twojej żony i dzieci.
Pole, na którym się znajdowali, leżało na płaskowyżu, linia drzew prowadziła w dół stoku do doliny. Iglaki przykrywał śnieg, naniesiony do głębokości trzech metrów lub więcej. Dotarcie do drzew zajęło jej minutę albo dwie. Przykucnęła i zaczęła kopać w śniegu. Pył był miękki, więc robiła szybkie postępy. Nikt nie nadchodził. Śnieżna jama będzie ich jedyną szansą na przetrwanie nocy. Myśli o skończeniu ze sobą mogły poczekać, dopóki nie uratowała życia jemu.
Poszła rzucić okiem na mężczyznę. Nadal żył. W głębi jej duszy zamigotało nikłe światełko, jak odległa świeca w ciemnej grocie. Wróciła do otworu, nie zastanawiając się, w jaki sposób sprowadzi tam rannego. Skupiała się tylko na kopaniu, jedna garść za drugą. Po dwudziestu minutach śnieżna jama była już wystarczająco duża. Franka spuściła się w dół, własnym ciałem wyrównując śnieg. Dłońmi ukształtowała półkę, a przyniesionym z zewnątrz długim patykiem wydłubała w sklepieniu otwór wentylacyjny.
Wróciła tam, gdzie leżał Werner, zabrała plecak i śpiwór, zaniosła je do śnieżnego schronienia. Było dość długie, żeby mężczyzna mógł tam leżeć, przestrzeni wystarczająco wiele, by usiąść. Wystarczy. Poszła z powrotem do rannego. Musiało być już po północy. Względne bezpieczeństwo poranka wydawało się odległe o całe lata. Nie było sposobu, żeby przemieścić mężczyznę dalej niż jama, dopóki nie minie śnieżyca. Podniosła nylonową czaszę spadochronu, wciąż przytwierdzoną do pasków na ramionach rannego, i pociągnęła. Na jego twarz wypełzł odrażający grymas bólu, gdy jego ciało ślizgało się po śniegu. Kobieta znów chwyciła spadochron, ciągnąc najmocniej, jak umiała. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, ale przeciągnęła go jeszcze o dwa metry. Dało się. Zaiskrzyła w niej nadzieja, rozlewając po umęczonym ciele strumienie adrenaliny. Znów pociągnęła, i jeszcze raz. Zajęło jej to dwadzieścia minut. Pod grubym szalem i płaszczem była mokra od potu, ale zdołali dotrzeć do skraju jamy. Wtedy nawiedziło ją coś w rodzaju poczucia triumfu, pierwszy raz od czasu tak długiego, że zdawał się całym życiem. Może od czasu pierwszych ulotek Białej Róży, kiedy ogarnęła ich wszystkich ekscytacja płynąca ze stanięcia po właściwej stronie, gdy po raz pierwszy od pokolenia wizja lepszej przyszłości dla narodu niemieckiego zdawała się prawie realna.
Werner Graf wciąż był nieprzytomny. Nic nie mogło go obudzić. Nie tej nocy. Cel – sprawić, by znów otworzył oczy – pchał kobietę naprzód. Nie liczyło się już, kim on był, a tylko, że był człowiekiem, jeszcze żywym. Odpoczęła parę sekund, po czym po zbudowanej przez siebie pochylni zepchnęła go do jamy. Znowu zajęczał. Gdy pchała go w dół, kości jego nóg wydały obrzydliwy trzask.
Śnieg nadal sypał z ciemnego nieba, wiatr wył jak wygłodniały wilk. Jama rozświetliła się, gdy kobieta roznieciła zapałkę, wyjętą z plecaka rannego. Wcześniej niezbyt dokładnie mu się przyglądała. Był wtedy tylko sponiewieranym ciałem, nie zaś mężczyzną. Przystojny, nieogolony, z krótkimi brązowymi włosami. Zgasiła zapałkę i sięgnęła, by owinąć rannego śpiworem. Położyła się obok, słyszała dźwięk jego płytkich oddechów, a w piersi głuche dudnienie serca. Potrzebowali nawzajem ciepła swoich ciał, by przetrwać noc. Otoczyła nieznajomego ramieniem. Nie dotykała w ten sposób żadnego mężczyzny od śmierci Hansa przed dziesięcioma miesiącami. Wyczerpanie wzięło nad nią górę i zapadła w głęboki sen.
Krzyk nią wstrząsnął, wyrwał ze schronienia dawanego przez sen. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, gdzie jest i co się dzieje. Mrok jamy tłumił jej zmysły, aż spojrzała w górę, ku otworowi nad głową rannego. Teraz widać było światło księżyca. Głowa mężczyzny przewróciła się na bok. Ciało wciąż miał ciepłe. Coś mu się śniło. Kobieta usadowiła się znów obok niego, wykorzystując jego ramię jako poduszkę. Oczy właśnie jej się zamykały, gdy mężczyzna znów wrzasnął:
Krew zastygła jej w żyłach. Mężczyzna bez wątpienia krzyczał po angielsku.
Zaciekawił mnie ten fragment.
OdpowiedzUsuń