Fragment powieści - Powiedz mi to szeptem - Kerry Anne King

COLVILLE,
WASHINGTON

1982

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      Rozdział pierwszy
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 
Sypialnia rodziców zawsze była poza moim zasięgiem.
Nie żeby mi ktoś powiedział: ,,Nie wchodź do tego pokoju bez pozwolenia’’. Na drzwiach nie ma znaku Wstęp wzbroniony. Lista zasad spisanych przez moją mamę i przyczepionych magnesem do lodówki nie mówi: „Trzymaj się z dala od mojej sypialni”.
Zasada dotycząca sypialni jest niepisana i nikt nie wspomina o niej na głos, jednak wiem, że istnieje, tak samo jak wiem, że niebo jest niebieskie, a trawa zielona. To jedna z tych rzeczy, które nie powinny wymagać wyjaśnienia.
Marley zna zasadę tak dobrze jak ja, ale ona nie dba o nią.
– To Zabronione Królestwo – mówi, ściskając moją dłoń. – Musimy być dzielne.
Dzisiaj udajemy, że jesteśmy odkrywcami gotowymi zaryzykować spotkanie z kanibalami, lwami, a nawet naszą matką, aby znaleźć ukryty skarb. Marley mówi, że jesteśmy nieustraszonymi poszukiwaczami przygód, ale ja jestem przerażona. Moje kolana śmiesznie się ruszają, a bicie serca słyszę w uszach. Kiedy kątem oka dostrzegam swoje odbicie w lustrze powieszonym nad długim, niskim kredensem, wyglądam jak małe dziecko, a nie jak odważna, wojownicza księżniczka w przebraniu.
– Może powinnyśmy podbić jakieś inne ziemie? – szepczę, ale na Marley to nie działa.
– Zastanawiam się, co tam jest. – Macha ręką w stronę olbrzymich białych drzwi, które zajmują prawie całą jedną ścianę pokoju.
Biorę głęboki wdech.
– Nie możemy tam wejść.
– Oczywiście, że możemy. Potrzebujemy po prostu magicznego słowa, które będzie w stanie złamać zaklęcie plombujące. I nie myśl nawet o Abrakadabra lub Bibidi-bobidi-bu.
– To niezbyt dobry pomysł, Marley.
Patrzę przez ramię. Drzwi do sypialni są zamknięte, ale nie stanowi to żadnej bariery pomiędzy nami a rodzicielskim gniewem. Wstrzymuję oddech. Nasłuchuję kroków. Słyszę szum elektrycznego grzejnika w holu, wiatr poruszający drzewami za oknem, a także dźwięk telewizora, wyciszony ze względu na odległość.
Nieustraszona Marley kładzie rękę na drzwiach szafy. Nic się nie dzieje.
Nie ma żadnego elektrycznego świstu. Żadnej błyskawicy. Żadnego trzęsienia ziemi.
– Za tymi drzwiami kryje się Jaskinia Tajemnic – informuje. – Skarb czeka, przechowywany od dawna przez smoki. Musimy tylko powiedzieć magiczne słowo, a będzie nasz.
Rośnie we mnie ciekawość. Przez całe życie widziałam jedynie fragment tego pokoju. Dodatkowo zazwyczaj przez półotwarte drzwi. Przypomina mi on miejsce w kościele, gdzie stoi pastor, nieskazitelny i święty, i niedostępny dla dzieci.
Ciemne drewniane meble. Gigantyczne łóżko z idealnie gładką narzutą. Zasłony zawsze zasunięte. Moje własne małe ja odbite w lustrze, to jedyna rzecz nie na miejscu.
Co do tej szafy – może zawierać wszystko.
– No dalej, otwieraj – mówię, a cała moja ostrożność wyparowuje z powodu nagłej potrzeby poznania prawdy. Cokolwiek kryje się za tymi drzwiami, jest ważne i niezbędne dla mojego przetrwania. Jestem tego pewna.
– Ty musisz to zrobić – rzuca Marley, cofając się.
Właśnie to mnie w niej wkurza. Ma najlepsze pomysły, ale gdy tylko udaje jej się wpędzić mnie w kłopoty, zawsze każe mi podjąć niezbędne działania. W ten sposób to ja ponoszę za to konsekwencje, a ona – puf! – znika. Z pewnością znika po to, żeby uniknąć kary.
– Nie znam magicznego słowa.
– Oczywiście, że znasz – stwierdza.
I wtedy, w jednej chwili, już wiem. Ruszam do przodu, a moje stopy zatapiają się w dywanie. Z każdym krokiem małe kępki kremowych i szarych włókien łaskoczą moje palce. Z uniesionymi w powietrzu obiema rękami, jak na tym zdjęciu w mojej biblijnej książce o Mojżeszu torującym drogę przez Morze Czerwone, ogłaszam:
– Przygoda! Przygoda to jest to słowo.
Ponownie wydaje się, że nic się nie dzieje, ale zaklęcie działa. Kiedy kładę rękę na drzwiach szafy, otwierają się niemal bezgłośnie, odsłaniając sekretne pomieszczenie, które wygląda bardziej jak sklep niż tajemne królestwo pełne skarbów.
Rzędy ubrań starannie wiszą na wieszakach, wszystkie ułożone według kolorów. Z jednej strony są koszule i marynarki. Z drugiej sukienki oraz bluzki. Na podłodze znajdują się buty. Pudełka są starannie ułożone, wszystkie zaklejone taśmą. Więcej przedmiotów jest ustawionych na półkach powyżej wieszaków na ubrania, zbyt wysoko, by móc je dosięgnąć lub chociaż wyraźnie zobaczyć. Mimo to rozpoznaję rakietę do badmintona. I stos prezentów zapakowanych w świąteczny papier.
Ostry zapach łaskocze mój nos.
Marley klęczy w tylnym rogu garderoby, tuż przy części z sukienkami. Dostrzegam przed nią walizkę.
To tylko stara, brązowa walizka, ale sprawia, że moje wnętrzności wydają się trząść jak galareta. Od razu odechciewa mi się bawić. Chcę wrócić do bezpieczeństwa, jakie daje mi mój pokój, po czym wczołgać się pod kołdrę. Ale jestem dzielnym odkrywcą, więc zamykam drzwi, a następnie podchodzę na palcach, by dołączyć do Marley.
– Otwórz – zachęca.
Trzęsą mi się ręce. Chowam je za plecami, potrząsając głową.
– To zła walizka. Powinnyśmy zostawić ją w spokoju.
Marley rzuca mi miażdżące spojrzenie.
– Nie bądź tchórzem.
Biorę więc głęboki oddech, po czym klękam obok niej. Mimo trzęsących się rąk udaje mi się nacisnąć przyciski na obu zatrzaskach.
Klik. Klik.
Otwieram walizkę.
Nic nie wyskakuje, żeby mnie ugryźć. Na wierzchu znajduje się warstwa niebieskiej bibuły, która marszczy się, gdy odkładam ją ostrożnie na bok.
Pod spodem znajduje się biała sukienka. Jest wykonana ze lśniącej, gładkiej tkaniny pokrytej koronką.
– Jedwab – stwierdza Marley. Zna wszystkie słowa, mimo że jest tylko siedem minut starsza ode mnie. – A może satyna.
Te słowa są owocem naszego wspólnego czytania z mamą.
W szkole uczą nas czytania, ale tylko prostych słów oraz nudnych historyjek o myszach i kotach. Znamy już wszystkie litery i sposób ich dopasowania, aby stworzyć słowa. Nie mówimy tego. Jeśli mama się o tym dowie, najprawdopodobniej przestanie czytać nam na dobranoc albo powie nam, żebyśmy same sobie czytały.
Pora snu to moja ulubiona chwila spędzona z mamą. Nie jest wtedy zbyt zajęta, żeby mnie przytulić. Nie ma dla mnie listy zadań do wykonania i nie wypytuje mnie o nazwy krajów, które powinnam zapamiętać, nie zmusza mnie do policzenia do stu albo recytowania wersetów biblijnych.
Przytula mnie i czyta mi opowiadania przy świetle nocnej lampki. Nigdy nie czyta Marley, ale to właśnie ona pamięta wszystkie słowa, nawet te najtrudniejsze.
Wczoraj wieczorem mama przeczytała Kopciuszka, tego z dużej, grubej książki z napisem Grimm na grzbiecie, a nie z tej z ilustracjami, gdzie przybrane siostry mają spiczaste nosy, a Kopciuszek wygląda tak lekko na swoich nogach, że mogłaby pofrunąć w górę aż do nieba.
Mogę wskazać tylko niektóre słowa z tej książki. Marley mówi, że grim1 oznacza „ponury” i na pewno na tych stronach jest dużo ponurych słów.
Znajdują się tam „jedwab” i „satyna”, ale także „szkaradny”. I „osierocony”.
– Co by było, gdybyśmy zostały osierocone? – zapytała mnie Marley, kiedy mama przeczytała Jasia i Małgosię.
– Oni nie zostali osieroceni – zauważyłam. – Ich ojciec wciąż żył.
– Może lepiej byłoby im, gdyby byli osieroceni – stwierdziła – skoro ojciec chciał ich zabić i w ogóle.
Wtedy jej słowa sprawiły, że poczułam się tak, jak czuję się właśnie teraz – przestraszona i roztrzęsiona. To nie wiedźma z piernikowej chatki mnie przeraża; to myśl, że moi rodzice już mnie nie chcą. Kiedy budzę się z koszmarów, krzycząc, a mama przychodzi, by mnie uspokoić, to zawsze z powodu tego samego snu. Zawsze mnie pyta:
– Co ci się śniło, mała? Powiedz mi.
I zawsze odpowiadam jej:
– Nie pamiętam.
I zawsze jest to kłamstwo.
Ale teraz nie śnię. Jestem z Marley i ukrywamy się w zakazanej szafie. Suknia nie wygląda tak, jak na ilustracjach Kopciuszka. Nie uważam, żeby słowo „jedwab” pasowało do niej idealnie. 
– Załóż ją – mówi Marley. – Możesz być Kopciuszkiem.
– Nie chcę być Kopciuszkiem.
– A co z księżniczką Leią? To nawet bardziej pasuje.
Nie widziałyśmy Gwiezdnych wojen. Mama mówi, że jesteśmy za młode. Ale słyszałyśmy o nich od innych dzieci. Lacey w szkole ma ilustrowaną książeczkę o całej historii. Widziałyśmy księżniczkę Leię w jej białej sukni, niosącą broń przez statek kosmiczny. Leia jest o wiele bardziej ekscytująca od Kopciuszka, piłek i tańca.
Ale jednak.
– Wpadniemy w kłopoty. – Mimo to moje ręce już wygładzają materiał.
– Nikt się nie dowie.
Pod sukienką są dwa małe, różowe kocyki i niebieski, wypchany miś. Miś jest bliźniakiem tego, który siedzi na moim łóżku i co noc idzie ze mną do Krainy Snów.
W jednym z kocyków jest zawinięte zdjęcie. Marley i ja gapimy się na nie, próbując nadać sens temu obrazowi. Dziewczyna trzyma dwoje niemowląt owiniętych w różowe kocyki. Ta dziewczyna ma twarz mojej matki, ale ma na sobie dżinsy i bluzkę, a dodatkowo ma długie, rozpuszczone włosy sięgające jej niemal do pasa. Na powiekach ma tonę niebieskiego cienia, a jej rzęsy skleja gruba warstwa tuszu.
Dziewczyna wygląda jak mama, z tym że mama zawsze nosi sukienki lub spodnie dresowe i koszulkę. Włosy ma krótkie, na twarzy nie ma nic oprócz kremu.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                             
To zdjęcie sprawia, że jest mi niedobrze, więc zawijam je z powrotem w kocyk. Wciągam sukienkę przez głowę. Wydaje miękki szelest i rozlewa się wokół mnie na podłodze, przypominając bardziej tren Kopciuszka niż sukienkę Leii. Marley wybiera buty na wysokim obcasie, po czym podaje mi je. Balansuję w nich niepewnie, sprawdzając moją przemianę w pełnowymiarowym lustrze. Wówczas otwierają się drzwi szafy, a Zła Macocha, wpatrując się we mnie z dłońmi położonymi na biodrach i mocno ściśniętymi ustami, daje mi do zrozumienia, że mam poważne kłopoty.
Bo to w ogóle nie jest Zła Macocha, a ja nie jestem ani Kopciuszkiem, ani dzielną księżniczką Leią ratującą imperium. Moja matka przyłapała mnie na grzebaniu w rzeczach, które do mnie nie należą.
– Co robisz?
To podchwytliwe pytanie i dobrze wiem, że lepiej nie odpowiadać. Ona widzi, co robię.
– Z kim rozmawiałaś?
– Z nikim.
Jej oczy wypalają we mnie dziurę. Usiłuję nie spuszczać wzroku, ale balansuję na wysokich obcasach. Moja stopa wślizguje się do czubka buta, a potem chwieje na boki. Przewracam się, chwytając garść sukienek dla równowagi, ale te zsuwają się z wieszaków i spadają na podłogę razem ze mną. Leżę w stercie ubrań na dnie szafy.
Mama podchodzi, po czym zamyka walizkę.
– Wstań i zdejmij to.
Próbuję być posłuszna, ale jestem splątana strachem oraz tkaninami. Dłonie mamy podnoszą sukienkę ponad moją głowę.
– Nie wolno ci wchodzić do mojego pokoju bez pozwolenia. Nie możesz się bawić w tej szafie. Rozumiesz? Spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Spoglądam na jej twarz. Tę samą twarz, którą widziałam na zdjęciu, tylko nie tak gładką. Nie mogę patrzeć jej w oczy, więc znajduję bliznę na lewym policzku – cienką, białą linię – i skupiam się na niej. Na fotografii nie miała tej blizny i uważam to za pocieszające. Dziewczyna ze zdjęcia, trzymająca dwoje niemowląt owiniętych w różowe kocyki, nie mogła być moją matką.
– Teraz – mówi mama – powiedz mi jeszcze raz. Z kim rozmawiałaś?
– Marley. – Imię wyskakuje ze mnie jak żaba ze stawu. Chylę głowę, aby ukryć twarz, ale mama chwyta mój podbródek i zmusza mnie, żebym znów na nią spojrzała. Jej palce są tak twarde i silne jak u wiedźmy z piernikowej chatki. To boli.
– Nie ma żadnej Marley – odzywa się. – Rozumiesz mnie? Mówiłam ci już wcześniej, że jesteś za duża na wyimaginowanego przyjaciela.
– Ona nie jest wymysłem. – Jestem zszokowana i przerażona swoją śmiałością.
– Rozejrzyj się – rozkazuje mama. – Widzisz jakąś Marley?
– Ona się ukrywa.
Palce przesuwają się na moje ramiona. Tym razem obejmuje mnie dwiema rękami, lekko mną potrząsając.
– Ona się nie ukrywa. Jest wytworem – potrząśnięcie – twojej – potrząśnięcie – wyobraźni.
Bolą mnie ramiona. Wystarczająco mocno, aby łzy napłynęły mi do oczu, ale nie będę płakać. Nie zrobię tego. Wiem, że lepiej nic nie mówić, więc unoszę tylko głowę.
– Obiecaj mi, że zaprzestaniesz grać w tę głupią grę – prosi mama. – Obiecaj mi. W tej chwili.
– Nie.
Po raz pierwszy sprzeciwiłam się jej. To jedno słowo wisi w powietrzu pomiędzy nami.
– Dasz sobie z nią spokój. Dasz sobie z nią spokój w tej chwili. To koniec tego nonsensu. – Mama chwyta jeden z pasków taty wiszących na haczykach w szafie. Wolną ręką zaciska mój nadgarstek w żelaznym imadle, po czym wyciąga mnie z szafy prosto na łóżko.
Nie walczę z nią. Jestem zbyt zszokowana, by cokolwiek zrobić. Kładzie mnie na swoich kolanach. Kiedy pasek opada na tył moich nóg, zaczynam się szarpać, ale wtedy jest już za późno. Przyszpiliła mnie. Pas wciąż wracał, uderzając w mój tyłek, moje uda.
Całe moje postanowienie, żeby nie płakać, zniknęło przy trzecim uderzeniu. Słyszę swój lament, głośny i smutny.
– Co się dzieje?
Głos taty powstrzymuje wszystko: uderzenie paska, torturujące palce mamy unieruchamiające mnie, głośny szloch wydobywający się z mojego gardła. Obie zastygamy, odwracając głowy w jego stronę.
– Wezmę to – mówi bardzo cicho, zabierając pas z rąk mamy.
– Grzebała w szafie – wyznaje mama. – W moich rzeczach. 
– Nie grzebałyśmy – kwilę. – Odkrywałyśmy. Marley jest prawdziwa. Nie obchodzi mnie, co mówisz.
– Widzisz?! – oburza się mama. – Nadal się nie nauczyła. Oddaj mi ten pas.
– Leah – zwraca się tata. Tym razem jego głos jest naganą, przypomnieniem, tonem głosu, którego używa, gdy wpadam do domu w zabłoconych butach. 
Palce mamy zaciskają się mocniej na mojej skórze. Mam wrażenie, że przebiją się przez ciało, miażdżąc kości. Marley szepcze mi do ucha, że może mama jest ogrem, a nie moją prawdziwą mamą.
–To niedorzeczne – stwierdza ogr. – Ta sprawa z Marley musi się skończyć.
– Pozwól, że ja się tym zajmę. Proszę, Leah. Jesteś zbyt zdenerwowana.
Tata wygląda jak bohater jednej z moich ulubionych bajek – ofiaruje się smokowi w zamian za księżniczkę.
Uścisk ogra naprawdę zaczyna mnie boleć. Mam zaciśniętą szczękę, ale szloch próbuje się wydostać.
– Leah. – Głos taty jest teraz bardzo delikatny. Wygląda, jakby robił coś w rodzaju hipnozy. Jego twarz znajduje się zaledwie kilka centymetrów od ogra. Kładzie swoje dłonie na jej, a ona puszcza moje ramiona.
Magia taty rozpuszcza coś w niej. Wydaje z siebie stłumiony dźwięk, który zmienia ją z powrotem w mamę. Tata siada na łóżku, po czym obejmuje ją.
– Idź do swojego pokoju, Maisey. Zaraz tam przyjdę – rozkazuje. Jego głos jest stłumiony, a policzek ma przyciśnięty do włosów matki.
Idę.
Tyłek mnie boli, nogi mnie bolą, ale dźwięki, jakie wydaje z siebie mama, ranią mnie jeszcze bardziej. Leżę na łóżku z twarzą ukrytą w poduszce. Marley jest tutaj, ale wygląda bardzo niewyraźnie.
– Muszę odejść – oznajmia. Nawet jej głos brzmi niewyraźnie.
– Wiem.
– Nie zapomnij o mnie.
Kiedy znika i zostawia mnie samą, moje serce zamienia się w bryłę lodu. Zimno mi. Mój pokój jest zimny. Wślizguję się do łóżka wraz z misiem, a następnie chowam się pod kołdrą.
Odmawiam wyjścia z mojego pokoju na kolację.
– Nie jestem głodna – oznajmiam tacie, kiedy przychodzić sprawdzić co u mnie, ale gdy już go nie ma, jem ciasteczka i piję mleko, które zostawił na komodzie.
Dużo później przychodzi mama, żeby poczytać mi do snu. Jestem już w piżamie, z otwartą książką z baśniami w moich dłoniach i lampą rzucającą światło na strony.
– Przepraszam – odzywa się, przysiadając na skraju mojego łóżka. – Byłam zbyt zdenerwowana. – Jej oczy są czerwone i opuchnięte, a głos brzmi, jakby miała zatkany nos.
– Czy w takim razie mogę mieć Marley?
Wzdycha.
– Nie ma żadnej Marley. Wściekłam się i przepraszam za to. Ale musisz dorosnąć. Koniec z Marley. A teraz jesteś gotowa na czytanie?
Patrzę na nią znad książki. 
– Mogę sama sobie poczytać.
To prawda. To było prawdą od dawna. Po prostu nie zdawałam sobie z tego sprawy.
– W każdym razie mogę to zrobić. – Wygląda na smutną. Część mnie chce ją przytulić, ale moje nogi wciąż płoną od jej uderzeń, a Marley zniknęła. W tym momencie jednocześnie kocham swoją matkę i jej nienawidzę.
– W porządku – odpieram, nie odrywając wzroku od książki, chociaż w tej chwili nie rozpoznaję żadnej z liter. – Ale i tak dziękuję. 
Podnosi dłoń, jakby chciała mnie pogładzić po włosach, a potem pozwala jej opaść na kołdrę pomiędzy nami. Udaję, że jej tu nie ma, że jestem sama z książką. Kiedy wychodzi z pokoju, przygryzam wargę, żeby powstrzymać się przed zawołaniem jej. A kiedy drzwi zamykają się z ledwo słyszalnym trzaskiem, wiem, że gdybym ukarała ją za zabranie Marley, ukarałabym samą siebie.

1 komentarz:

Drogi Czytelniku, będzie nam bardzo miło jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Copyright © 2014 Kobiece Recenzje , Blogger